Nikczemny wzrost i wątpliwa aparycja, w połączeniu z wrodzoną nieśmiałością i skrytym trybem życia, nie wróżą nikomu kariery w show-biznesie. Tymczasem mrówkolew brak urody nadrabia wyjątkową osobowością i od lat inspiruje twórców gatunku science fiction.
Mrówkolew pospolity (Myrmeleon formicarius), jeden z ośmiu gatunków mrówkolwów występujących na terenie naszego kraju, należy z pewnością do owadów o najciekawszej w skali świata formie larwalnej. Jest to owad o przeobrażeniu zupełnym, a więc osobnik dorosły nie przypomina larwy. Postać dojrzała nie wyróżnia się niczym szczególnym, wyglądem przypomina niewielką ważkę (3,5–4 cm długości, 65–80 cm rozpiętości skrzydeł), przy czym w odróżnieniu od ważek składa skrzydła wzdłuż ciała i ma znacznie powolniejszy, niezgrabny lot, a lata głównie nocą. Posiada długi, smukły tułów, buławkowato zakończone czułki oraz delikatne, przezroczyste skrzydełka, charakterystyczne dla rzędu sieciarek (Neuroptera). Okres życia dorosłych osobników jest stosunkowo krótki i wynosi około miesiąca, podczas gdy w zależności od dostępności pożywienia długość życia larwy może wynosić dwa, a nawet trzy lata. Formy dojrzałe różnych gatunków mrówkolwów odżywiają się nektarem i pyłkiem bądź małymi bezkręgowcami.
Dorosły mrówkolew nie wyróżnia się niczym szczególnym. Wyglądem przypomina niewielką ważkę
Fot. Arkadiusz Żrałka
Prawdziwą osobowością medialną, ze względu na nietypowe zachowanie, jest postać larwalna tego owada. Mrówkolew, z angielskiego doodlebug (co można przetłumaczyć dosłownie jako „bazgrzący robal”), ma ciekawy zwyczaj „bazgrania” po sypkim piasku, kiedy szuka optymalnego miejsca na wykopanie swojej lejkowatej pułapki. Larwa lekko przykuca, następnie zaczyna szybko biec do tyłu i ryjąc w podłożu stożkowatym odwłokiem, niczym mini-pług kreśli na piasku chaotyczne szlaczki. Gdy znajdzie odpowiednie miejsce zaczyna żłobić regularne okręgi o odpowiednio zmniejszającej się ku środkowi średnicy, w wyniku czego powstaje lej o sypkich brzegach. Wymiary pułapki przeciętnej larwy mrówkolwa wynoszą około pięciu centymetrów głębokości i około siedmiu i pół centymetra średnicy przy krawędzi leja, przy czym wielkości te zmieniają się wraz ze wzrostem larwy. Kąt nachylenia leja wynika ze stałej fizycznej dla suchego piasku i stanowi najbardziej stromy kąt, który nie powoduje samoistnej lawiny. W środku leja mrówkolew zakopuje się w piasku, pozostawiając na zewnątrz jedynie śmiercionośne szczęki i cierpliwie czeka. Kiedy niczego niespodziewająca się mrówka bądź inny niewielki owad wpadnie do leja – są zgubione. Krawędzie leja, osypując się, nie dają możliwości wydostania się z pułapki i mimo desperackich prób ucieczki ofiara zsuwa się w dół, przysypywana lawiną kamyczków, wprost w objęcia śmierci.
Mrówkolwy nie są zwierzętami terytorialnymi, stąd w wyjątkowo korzystnej lokalizacji, na przykład w pobliżu większego mrowiska, można spotkać w niewielkim oddaleniu od siebie kilka osobników, które zastawiły tam pułapki. Nie wszystkie gatunki mrówkolwów tworzą leje – niektóre skrywają się w szczelinach skalnych czy listowiu. Wszystkie jednak preferują suche i osłonięte od deszczu miejsca.
Potwory naśladujące techniki łowne mrówkolwa można zobaczyć między innymi w „Gwiezdnych Wojnach” („Powrót Jedi”), serialu „Star Trek” czy „Muminkach”. Pojawiają się też w licznych piosenkach i grach komputerowych. Mrówkolwowate (Myrmeleontidae) to najszerzej rozpowszechniona i najliczniejsza w gatunki rodzina z rzędu sieciarek (około 2000 gatunków), tak więc sława jej przedstawicieli nie jest związana tylko z mediami – osobliwy zwierz wywołuje zainteresowanie wśród ludzi na całym świecie, i o ile w większości krajów jego nazwa jest bezpośrednim tłumaczeniem z łaciny, o tyle w niektórych dorobił się naprawdę oryginalnych ksywek. Ciekawsze interpretacje nazwy można przełożyć jako: „byk chodzący wspak”, „starożytny byk ziemny” czy „mrówkobyk” (szczęki mrówkolwa przywodzą na myśl bycze rogi), jak również „chodzący wspak”, „słoniowy dół”, „mrówczy demon” czy „mrówcze piekło”.
Tym, co szczególnie zwraca uwagę w wyglądzie larwy mrówkolwa, są solidne żuwaczki przywodzące na myśl obcęgi
Fot. Arkadiusz Żrałka
Jak więc w rzeczywistości wygląda osławiony drapieżca? Cóż, z pewnością nie można go nazwać urodziwym – ma walcowate ciało zwężające się ku tyłowi i tworzące stożek na końcu odwłoka, który ułatwia larwie błyskawiczne zakopanie się w sypkim piasku. Specyficzna, mocna budowa przedtułowia sprawia, że mrówkolew wygląda, jakby był wiecznie zgarbiony. Płaska, wyciągnięta ku dołowi głowa potęguje ten efekt. Jak na owada przystało, posiada on trzy pary odnóży, przy czym pierwsza para jest wyraźnie mniejsza. Całe ciało pokryte jest drobnymi szczeciniastymi włoskami. Tym, co szczególnie zwraca uwagę w wyglądzie larwy, są solidne żuwaczki przywodzące na myśl obcęgi. Są one wyposażone w specjalny kanał umożliwiający wstrzykiwanie ofierze paraliżującego jadu. Jad mrówkolwa zawiera neurotoksyny oraz enzymy proteolityczne (rozkładające białko), dzięki czemu nie tylko unieruchamia on ofiarę, ale również upłynnia ją do postaci odżywczego koktajlu, który drapieżca wypija, zostawiając puste naczynie w formie pancerzyka.
Larwa może w akcie samoobrony ukąsić człowieka (np. dziecko bawiące się w piasku), nie są to jednak groźne obrażenia i poza pieczeniem nie powodują poważniejszych objawów. Również dorosłe, drapieżne mrówkolwy mogą się w ten sposób bronić, jednak zdarza się to niezmiernie rzadko.
Osobliwości larwy mrówkolwa nie kończą się na jej oryginalnym sposobie życia – również pod względem anatomicznym jest ona ekscentrykiem, ponieważ... nie posiada odbytu. Metabolity pokarmowe gromadzone są w ciele i wydalane jednorazowo podczas przeobrażenia w formę owada doskonałego. Po osiągnięciu odpowiedniej masy larwa mrówkolwa otacza się lepkim kokonem z jedwabnej nici, do którego przyklejają się ziarna piasku, zapewniając odpowiedni kamuflaż przez mniej więcej miesiąc. Po przeobrażeniu z okrągłego kokonu wydostaje się dorosły owad i w ciągu godziny intensywnie pompuje mięśniami odwłoka limfę wypełniającą drobne żyłki, rozprostowując w ten sposób delikatne skrzydełka, które ostatecznie twardnieją na słońcu.
Najstarsze zachowane w bursztynie okazy larw mrówkolwa pochodzą z wczesnej kredy i mają około 130 milionów lat. Od tego czasu owad ten się niemal nie zmienił.
Obserwacja tych niezwykłych owadów może dostarczyć wielu emocji, zwłaszcza kiedy w pobliżu kręcą się mrówki... Równie ciekawe jest tworzenie samego leja. W Internecie jest sporo filmów przedstawiających ten proces, warto jednak samemu pokusić się o przeprowadzenie podobnego eksperymentu. Wystarczy przygotować pojemnik z sypkim, przesianym piaskiem i delikatnie umieścić w nim larwę mrówkolwa (nie należy jej chwytać ręką!). Najpierw „bazgrzący robak” zacznie żłobić chaotyczne szlaczki, by po chwili ukręcić precyzyjny lej. Mrówkolwy można również z powodzeniem hodować w terrarium, wystarczy zapewnić im warstwę sypkiego piasku i co jakiś czas posiłek w postaci mrówki. Przy odpowiedzialnej opiece, z racji niewielkiej mobilności, zwierzę może nawet nie zauważyć, że znajduje się w niewoli. Należy jednak zwrócić uwagę, z jakiego regionu kraju zabieramy zwierzątko. Mrówkolwy w Polsce nie podlegają wprawdzie ochronie gatunkowej, jednak trzy spośród ośmiu stwierdzonych w naszym kraju gatunków, znajdują się w Polskiej czerwonej księdze zwierząt. Mrówkolew wydmowy (Myrmeleon bore) oraz mrówkolew południowy (Myrmeleon inconspicuus) chronione są pośrednio dzięki przepisom ochraniającym pas wydm nadmorskich. Trzeci zagrożony gatunek, mrówkolew drzewny (Dendroleon pantherinus), nie buduje lejowatych pułapek, ale porusza się swobodnie po spróchniałym drewnie. Prawdopodobieństwo przypadkowego złapania tych gatunków jest bliskie zeru, ze względu na ich rzadkie występowanie, jednak należy mieć to na uwadze.
Agnieszka Graclik
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Instytut Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu
Jest sobota, 23 marca. Na planowaną o świcie wyprawę niestety zasypiam. Nic jednak nie dzieje się przypadkiem. Mocno w to wierzę, bo ten dzień miał dopiero odsłonić swoje niezwykłe oblicze. Kilka minut po dziewiątej dzwoni Marcin, mój sprawdzony kompan, i proponuje wspólny rodzinny spacer (z żonami i dziećmi). Podobno w jednym z łódzkich parków są zloty bocianów, koniecznie więc trzeba to zobaczyć.
W południe ruszamy już wszyscy razem. Jest piękna pogoda, świeci słońce, mogłoby się wydawać, że wreszcie przyszła wiosna. Niestety wystarczy uchylić okno samochodu, aby przekonać się, jak jest w istocie. Kąsający mróz nie odpuszcza nawet w pełnym marcowym słońcu. Gdy docieramy na miejsce, od razu dostrzegam sylwetkę lecącego bociana, który sunie nisko nad osuszonym stawem i znika za budynkami restauracji.
Nie jestem zwolennikiem powiedzenia, że bocian biały zwiastuje wiosnę. Przecież wiele innych gatunków, narażając się na zimno i głód, wraca dużo wcześniej. Wystarczy wymienić choćby żurawie, czajki czy gęsi. Teraz jednak dotarły do nas te medialne zwiastuny, uważane niemal za pewniki ciepłych frontów i słonecznych dni. Jest ich czternaście – prawdziwy bociani sejmik! Niezwykła to rzadkość, bo przecież dopiero pod koniec lata zbierają się w grupy, żeby zmagazynować siły przed najtrudniejszym etapem w swoim życiu – wędrówką na zimowiska w Afryce. Wiosną niemal natychmiast łączą się w pary i zajmują gniazda.
Tym razem jednak wiosna jakby wcale nie miała zamiaru nadejść. Jest siedemnaście stopni mrozu i gruba warstwa śniegu przykrywa kraj nad Wisłą. Nie mogąc zająć swoich stanowisk lęgowych i zdobyć pożywienia, grupa opisywanych czternastu bocianów trafia na jeden z łódzkich stawów, a właściwie na jego pozostałość. Tam, dokarmiana przez spacerowiczów, oczekuje odwilży. Wtulając jedną nogę w pierzowy fartuch, a dziób w pierś, ptaki starają się przeczekać ten trudny dla nich czas.
Patrzymy na nie i wiemy, że nadchodząca noc nie będzie łatwa. Jeszcze tego samego dnia wracam do nich sam, tuż przed zachodem słońca. Bociany wyglądają na dożywione, stoją w grupie, w bezpiecznej odległości od ścieżki spacerowej. Udaje mi się zbliżyć do nich na kilkanaście metrów, czołgając się niemal pół godziny na brzuchu. Fotografuję je w świetle ostatnich promieni słońca. Wiem już, że spędzę tu również poranek. Namawiam na wspólny wypad Marcina. Gdy o świcie otwieram drzwi samochodu, słyszę jego głos: „Jest osiemnaście stopni mrozu, jak sądzisz, ile wytrzymamy?”.
Na miejscu zastajemy dramatyczną na pierwszy rzut oka sytuację. W zbitej grupie stoją oszronione posągi, z kajdanami lodu wokół tyczkowatych nóg. Zastanawiamy się, jak to jest być takim bocianem, który pokonał tysiące kilometrów po to, aby wreszcie odpocząć we własnej ojczyźnie i trafić na tak niesprzyjającą aurę. Woda przy tej temperaturze paruje jak czajnik, wszystko otulając mgłą. Bociany są zupełnie zobojętniałe i prawie się nie ruszają, mimo to czołgamy się bardzo ostrożnie. Fotografujemy je przez niemal trzy godziny. Powstają wspaniałe, choć nieco smutne obrazki. Co jakiś czas drętwieją nam palce, tężeją policzki, marzną nosy, zamarzają łzy...
Kolejnego ranka docieram na miejsce o świcie. Temperatury nieco wzrosły, nocami słupek rtęci spada już tylko do siedmiu stopni poniżej zera. Ptaki wydają się bardziej beztroskie i żerują mimo wczesnej godziny. Wokół miejsca, w którym nocowały, widzę smutne świadectwo ludzkiej natury: tacki po mięsie, sporo plastikowych reklamówek. Jest mi zwyczajnie żal i wstyd.
Bocianom towarzyszą kaczki i mali przybysze z ciepłych krajów – pliszki siwe, które niezrażone mrozem dziarsko potrząsają ogonkami i biegają po betonowym nabrzeżu, wyszukując uśpionych zimowym snem muszek.
Odwiedzający park przechodnie podziwiają ten nietypowy obrazek, a i ja siedzę jeszcze przez jakiś czas, patrzę i delektuję się tym widokiem. Bociany, pliszki... Czy to już wiosna?
Tekst i zdjęcia: Łukasz Boch
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
lukasz-boch.com
Tegoroczna wiosna zaskoczyła wiele ptaków. Bociany białe, które przyleciały do Polski w połowie marca, były zmuszone przeczekać niekorzystne warunki takie, jak: niskie temperatury, gruba pokrywa śnieżna i zamarznięte zbiorniki wodne. Bardzo często obserwowano je w tym czasie żerujące na śmietniskach lub na niezamarzniętych zbiornikach w głębi miast. Część z nich padła z wycieńczenia i głodu. Polskie media nagłośniły sprawę i całą Polskę obiegły zdjęcia zmarzniętych bocianów stojących na śniegu. Wywołało to liczne apele o pomoc tym ptakom i dokarmianie ich w trudnym dla nich okresie. Jednak, czy dokarmianie bocianów jest słuszne i potrzebne?
Bociany są w stanie przetrwać w trudnych warunkach atmosferycznych nawet do czterech tygodni. Jednak gdy dodatkowo zalega gruba warstwa śniegu, mają znacznie utrudniony dostęp do pokarmu. Próbują więc żywić się padliną, resztkami jedzenia lub innym dostępnym pokarmem. Stąd liczne pojawy bocianów w nietypowych dla nich miejscach.
Należy jednak pamiętać, że takie nawroty zimy wczesną wiosną zdarzały się już wcześniej, a jeszcze kilkanaście lat temu właśnie tak wyglądało przedwiośnie. Pokrywa śnieżna w naszej szerokości geograficznej utrzymywała się zwykle do końca marca. Bociany przylatywały wtedy nieco później. Jednak w ciągu ostatnich kilku dekad zarówno one, jak i wiele innych gatunków ptaków przyspieszyło swój przylot na lęgowiska w wyniku ocieplenia klimatu. Mimo że głównym czynnikiem wywołującym zachowania migracyjne jest długość dnia i nocy, a nie temperatura, to łagodniejsze zimy i cieplejsze wiosny spowodowały przyspieszenie powrotów z zimowisk. Ponadto notuje się dość często przypadki zimowania bocianów na terenach lęgowych. Obserwowano również ptaki pozostające na zimę w basenie Morza Śródziemnego. One także nauczyły się korzystać z wysypisk śmieci, które są dla nich jak suto zastawiony stół.
W przypadku bociana białego nie od dziś wiadomo, że ptaki przylatujące wcześniej mają zwykle wyższy sukces lęgowy. Takie osobniki są więc faworyzowane przez dobór naturalny. Jednak nie zawsze warto być pierwszym. W latach z bardzo zimnymi wiosnami pary, które wcześniej przystępowały do lęgów, traciły je wskutek wyziębienia na etapie wysiadywania jaj. Przedwczesny przylot może też okazać się zgubny dla samych ptaków. Osłabi się ich kondycja lub po prostu zginą z braku pokarmu. Musimy jednak pamiętać, że są to naturalne procesy i nie powinniśmy w nie ingerować. Dokarmianie ptaków migrujących może bowiem doprowadzić do zahamowania wędrówki lub do zbyt dużego przywiązania ich do człowieka, co też może mieć fatalne skutki.
Marcin Tobółka
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zakład Zoologii
Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu
Ten artykuł został dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej |
Na pierwszy rzut oka rzeka w żaden sposób nie kojarzy się z nurkowaniem, a tym bardziej z fotografią podwodną. Myślałem w ten sposób do czasu, kiedy pierwszy raz, dość przypadkowo, wszedłem do rzeki ze sprzętem fotograficznym. Odkryłem wówczas zupełnie inny świat, który od tej pory stał się dla mnie ogromną inspiracją.
Polska, rzeka Wel, rezerwat Piekiełko. Powalony konar drzewa skąpany w promieniach słońca, w kompozycji tzw. pół na pół: część kadru pod wodą i część na wodą. Obraz ten, łącząc powalone drzewo, słońce, wodę i rosnące w tle drzewa, symbolizuje ciągłość życia i energii w przyrodzie
Zazwyczaj publikacje fotograficzne prezentujące rzeki ukazują je w sposób dość tradycyjny, zdjęcia robione są z brzegów, na powierzchni wody. Rzadkością jest ukazanie tego, co znajduje się pod wodą lub na pograniczu dwóch światów. Podstawowy powód związany jest z czystością wód. Niełatwo znaleźć rzekę, w której przejrzystość wody umożliwia fotografowanie. Kolejnym problemem odstraszającym fotografów od rzek jest utrudniona logistyka tych miejsc. Do ciekawej rzeki zwykle nie można dojechać samochodem. Nie ma w jej otoczeniu baz nurkowych zapewniających odpowiednią infrastrukturę. Zazwyczaj są to miejsca dzikie i trudno dostępne. Trzeci, bardzo istotny aspekt utrudniający fotografowanie w rzekach związany jest z samą czynnością robienia zdjęć. Warunki pracy są skrajne: rwąca woda, nieprzewidywalne dno, zmieniająca się głębokość, złamane konary drzew czyhające na nogi fotografa. Bardzo łatwo zrobić sobie krzywdę lub stracić sprzęt porwany przez silny nurt rzeki. Tak trudne warunki sprawiają, że tylko nieliczne z zatrzymanych w kadrze obrazów powiększają ostatecznie galerię zdjęć zaliczanych do tzw. udanych i stają się dumą fotografa.
Do niniejszej publikacji wybrałem dwie rzeki, najciekawsze z tych, które odwiedziłem do tej pory. Pierwsza z nich to Wel, rzeka przepływająca w okolicach Brodnicy, a druga to Sorgue, położona w Prowansji, na południu Francji.
Polska, rzeka Wel, rezerwat Piekiełko. Drzewo sfotografowane spod wody. Kadr zawiera podwodny korzeń pokryty gąbką oraz znajdujący się ponad wodą konar z gałęziami pokrytymi liśćmi
Fotografia podwodna rzek umożliwia spojrzenie na rzeczywistość z zupełnie innego punktu widzenia. Przedstawia środowisko rzeczne okiem ryby. Rzeka z dość jednostajnie płynącego cieku zamienia się w intrygujący, pełen niespodzianek i pułapek obiekt fotograficzny. Kto mógłby przypuszczać, że patrząc na drzewo rosnące przy brzegu, widzimy niekoniecznie najciekawszą jego część, a to, co najbardziej interesujące, czai się pod wodą? To tam pędy korzeni, mieniące się jaskrawą czerwienią, tworzą przepiękne pióropusze, niejednokrotnie równie ciekawe i unikatowe jak rafy koralowe. To samo drzewo widziane spod wody nabiera zupełnie innej formy. Poza konarem i gałęziami pokrytymi liśćmi widzimy to wszystko, co zwykle ukryte jest pod ziemią. Systemy korzeniowe drzew rosnących na brzegach rzek rozrastają się w wodzie, tworząc gęstą, podwodną plątaninę zmierzających każdy w swoją stronę pędów.
Bardzo inspirującą techniką stosowaną w fotografii podwodnej jest wykorzystywanie wszelkich możliwych odbić światła od powierzchni wody oraz zniekształceń powstających przy fotografowaniu obiektów znajdujących się w okolicach wody, na powierzchni. Każdy zbiornik wodny daje takie możliwości, ale rzeki mają zdecydowaną przewagę nad pozostałymi. Tylko tu bowiem, w bezpośrednim sąsiedztwie wody, można znaleźć tak różnorodną roślinność i zróżnicowane światło, by wyniki naszej kreatywności były rzeczywiście unikatowe. Mnogość kolorów, kształtów i odbić jest naprawdę niesamowita. Jedynym ograniczeniem tych abstrakcyjnych podróży fotograficznych jest wyobraźnia fotografującego i cierpliwość w poszukiwaniu tego jedynego, wymarzonego ujęcia.
Polska, rzeka Wel, rezerwat Piekiełko. Powalony konar drzewa w abstrakcyjnej kompozycji z lekko unoszącymi się nad wodą, mieniącymi się kolorami tęczy bańkami, symbolizującymi przemijanie i ulotność czasu, przyrody i życia...
Woda to bardzo specyficzne środowisko nadające zwykłym rzeczom zupełnie nowego wymiaru. Ma tę magiczną właściwość, że przedmioty, obiekty na pozór banalne, stają się wyjątkowymi znaleziskami, prawdziwymi odkryciami podwodnej wyprawy. Na przykład drzewo na lądzie stanowi integralny element krajobrazu. W Polsce jest tak dużo drzew, że traktujemy je jako coś typowego, standardowego. Drzewo nikogo nie dziwi, po prostu jest. Pod wodą nabiera ono jednak zupełnie innego wymiaru. Zwykły kawał starego konaru, leżący gdzieś na dnie i obrośnięty roślinnością, który pod wodą nabiera bardzo ciemnej, kontrastowej barwy, staje się niezastąpioną częścią większości podwodnych kompozycji, decydującą o charakterze doznań estetycznych oglądających i fotografujących je osób. To samo można powiedzieć o zwykłych kamieniach, które pod wodą z mało interesujących szarych przedmiotów zmieniają się prawie w kamienie szlachetne.
Rzeka Wel jest największym lewobrzeżnym dopływem Drwęcy (długość: 118 km). Nazwa pochodzi od nazwy cieku wypływającego z jeziora Dąbrowa Mała. Najbardziej spektakularną częścią rzeki jest miejsce o nazwie „Piekiełko”, które ze względu na duże walory przyrodnicze zostało objęte ochroną rezerwatową. Jest to unikatowy dwukilometrowy odcinek rzeki. Wygląda zupełnie jak potok górski, z bardzo krętym korytem, wartkim nurtem i kamienistym dnem udekorowanym licznymi powalonymi konarami drzew. A wszystko to otoczone jest przepięknym lasem grądowym porastającym strome brzegi rzeki. To zupełnie wyjątkowe, że tak bardzo niepozorne miejsce w okolicach Brodnicy kryje taką prawie nietkniętą przez cywilizację perełkę przyrodniczą.
Południowa Francja, rzeka Sorgue. Podwodne odrosty korzeni mieniące się czerwienią w porannym słońcu |
Południowa Francja, rzeka Sorgue. Zatopiony konar drzewa, otoczony bujną roślinnością denną |
Rzeka Sorgue położona jest w południowo-wschodniej części Francji. Jej źródło znajduje się w miejscowości Fontaine-de-Vaucluse i jest największym źródłem we Francji, a piątym co do wielkości na świecie. Wybija ono z dna imponującej jaskini zalanej wodą, będącej atrakcją dla najlepszych nurków jaskiniowych świata. Sorgue ma tylko 35 kilometrów długości. Po kilkunastu kilometrach rozdziela się na wiele rzeczek i mniejszych cieków. Atrakcyjność przyrodnicza rzeki jest odwrotnie proporcjonalna do długości. U źródła przypomina prawdziwy strumień górski, o bardzo skalistym, kamienistym dnie i wartkim nurcie, a w każdym wypłaszczeniu porośnięty roślinnością denną tworzącą ogromne zielone dywany na powierzchni wody. Po osiągnięciu bardziej nizinnych terenów strumień zamienia się w romantycznie wijącą się przez pola lawendy rzeczkę o krystalicznie czystej wodzie, z porośniętymi starodrzewem brzegami, bogatą roślinnością rzeczną, licznymi pstrągami i co najciekawsze dla fotografa podwodnego – małymi starorzeczami. Strumień, z dnem pokrytym powalonymi konarami drzew przykrytymi dywanem roślinności, tworzy imponujące korytarze i jaskinie podwodne.
Mam nadzieję, że ten artykuł, a przede wszystkim fotografie, zainspirują Czytelników SALAMANDRY i pozwolą dostrzec inne, ukryte i nieoczywiste twarze mijanych na co dzień rzek.
Tekst i zdjęcia: Bartosz Stróżyński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.fimufo.com
Wkrótce na ekrany telewizorów trafi film, który dotychczas mogli obejrzeć jedynie szczęśliwcy podczas różnego rodzaju festiwali i imprez tematycznych.
Już po pierwszych ujęciach wiadomo, że nie będzie to typowy obraz przedstawiający piękno rodzimej przyrody związanej z konkretnym obszarem czy siedliskiem. Główny nacisk autorzy położyli na zagrożenia wynikające z działalności człowieka, której skutki ostatecznie obracają się często przeciw niemu samemu. Jest to też próba odpowiedzi na coraz częściej stawiane pytanie – czy korzystanie z zasobów przyrody może iść w parze z ich ochroną.
Każdy film musi mieć głównego bohatera. W tym wypadku jest nim łosoś. Ta niezwykle ciekawa ryba odbywa wędrówki z morza do rzek, aby wydać na świat następne pokolenie.
Dobrze wszystkim znany, ciepły głos Krystyny Czubówny, wprowadza nas w tematykę filmu:
„Jej dorzecze zajmuje ponad połowę powierzchni kraju. Przez tysiące lat Wisła była miejscem, gdzie odbywały
się wędrówki łososi. Wędrówki niemal od jej źródeł do morza i z powrotem. Tak było jeszcze pięćdziesiąt
lat temu. Dziś migracja ryb jest już niemożliwa. Dla swoich potrzeb człowiek zmienił rzekę. Jest teraz
drogą wodną, źródłem energii i wody pitnej. Czasem jednak także kanałem ściekowym. Czy wykorzystywanie
Wisły można pogodzić z ochroną jej przyrody? Są w Polsce ludzie, którzy o tym marzą. Wypuścili do rzek
Podkarpacia – rzek stanowiących dorzecze Górnej Wisły – już półtora miliona małych łososi. Czy dotrą
stąd do morza? A czy wrócą tutaj jako dorosłe ryby? Czy te łososie przeżyją? Ich los pokaże nam czy
możliwy jest kompromis między naszą cywilizacją a naturą. Poznamy Wisłę wzdłuż dawnego szlaku łososi.
Będziemy tam, gdzie ich nie ma, gdzie wróciły i gdzie jeszcze mogą powrócić. Odbędziemy fascynującą
podróż: od gór – przez całą Polskę – aż do Morza Bałtyckiego”.
Twórcą tej niezwykłej opowieści jest Paolo Volponi – włoski reporter i filmowiec, od wielu lat mieszkający w Polsce. To kolejny aspekt podkreślający wyjątkowość tego filmu. Bo co Włoch może wiedzieć o polskiej przyrodzie i realiach jej ochrony? Postanowiliśmy go o to zapytać.
Paolo, nie będę oryginalna, ale naszą rozmowę muszę rozpocząć od pytania, co sprawiło, że przyjechałeś do Polski i postanowiłeś związać z nią swoje życie.
W kwietniu 1993 roku pojechałem ze swoim bratem ornitologiem do Gdańska na konferencję naukową dotyczącą kormoranów. Później odwiedziliśmy Słowiński Park Narodowy i tam wszystko się zaczęło. Magiczne poranki z bielikami, książka, nad którą pracowałem aż cztery lata i... kobieta, która została matką dwójki moich wspaniałych dzieci. Zacząłem też robić reportaże dla National Geographic Polska. Przez trzy lata zajmowały mnie głównie kormorany, cietrzewie, Wisła, Białowieża, wodniczka i koniki polskie. Te ostatnie stały się też tematem mojego pierwszego filmu.
Wielu polskich przyrodników kojarzy twoje nazwisko właśnie z albumem o bieliku – majestatycznym i niezwykle pięknym symbolu naszej państwowości.
Miło mi, że polscy przyrodnicy dostrzegli moją pracę. Pomysł napisania książki o bieliku zrodził się z czystej fascynacji tym ptakiem, zapoczątkowanej pierwszym spotkaniem z parą bielików, szybującą majestatycznie nad wydmami Słowińskiego Parku Narodowego. Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od jednego magicznego poranka. Mało wtedy wiedziałem o tym gatunku, ale fakt, że we Włoszech wyginął w połowie XX wieku, zmotywował mnie do zajęcia się tym tematem w Polsce. W 1994 roku, gdy rozpocząłem pracę nad książką, populacja bielika była w dobrej kondycji, lecz jej przyszłość była niepewna, biorąc pod uwagę wzrastające zapotrzebowanie człowieka na zasoby środowiska.
Jesteś też autorem świetnego artykułu o niedźwiedziach w rumuńskich Karpatach, który ukazał się kilka lat temu na łamach „Polityki”. Czy to też wynik przypadkowego spotkania?
Relacje między ludźmi a przyrodą są tym, co od początku mojej kariery fotograficznej i dziennikarskiej inspirowało mnie do angażowania się w pewne tematy. Mój pierwszy reportaż miał być o pierwotnym lesie górskim na granicy bułgarsko-greckiej, chronionym jako pomnik przyrody. Gdy dotarłem na miejsce, okazało się, że poza stromymi, niedostępnymi stokami porośniętymi przez monumentalne drzewostany teren był wykorzystywany gospodarczo. Artykuł, który wysłałem między innymi do Ministerstwa Zasobów Naturalnych w Grecji, dał początek ochronie całej zalesionej doliny. Było to dla mnie bardzo motywujące.
Gdy usłyszałem o dziesiątkach dzikich niedźwiedzi odwiedzających gęsto zabudowaną i zamieszkaną dzielnicę drugiego pod względem wielkości miasta Rumuni, natychmiast postanowiłem tam pojechać. Żyłem w tej dzielnicy kilka miesięcy, dzięki czemu mógł powstać jeden z najlepszych reportaży, jakie zrobiłem. Przedstawia on różne relacje między ludźmi a niedźwiedziami, również polowania na nie. Publikowano go dziesiątki razy w wielu krajach, lecz wersja napisana specjalne dla „Polityki” była chyba najlepsza. Ale podczas moich podróży dostrzegam nie tylko przyrodę. W Rumunii robiłem też reportaż o fundacji, która zajmowała się dziećmi chorymi na AIDS.
Jednak do tej pory główny obiekt twoich zainteresowań to natura. Kiedy się to zaczęło?
Fascynacja przyrodą zrodziła się u mnie już we wczesnej młodości, podczas wakacji w Parku Narodowym Gran Paradiso, gdzie co roku spędzałem z rodziną jeden lub dwa tygodnie. Na studia wybierałem się już z myślą, że będę realizował fotoreportaże o przyrodzie i jej ochronie.
Czyli pasję uwieczniania świata żywego na kliszy rozwinąłeś już wcześniej we Włoszech?
Fotografuję przyrodę od najmłodszych lat, od kiedy jako dwunastolatek towarzyszyłem swojemu starszemu bratu w terenie i pomagałem mu nosić statyw. Kiedy miałem czternaście lat otrzymałem główną nagrodę w konkursie fotograficznym za portret koziorożca na skale w Parku Narodowym Gran Paradiso.
Czy te zwierzęta zajmują jakieś szczególne miejsce w twoim sercu?
Dwa lata temu skończyłem trzyletni projekt filmowy o koziorożcach zamieszkujących ten alpejski region. Temat był mi bliski nie tylko ze względu na wspomnienia z dzieciństwa, ale też dlatego, że te majestatyczne symbole Alp cierpią dziś z powodu zmian klimatu, które prowadzą do subtelnych zmian w ekologii alpejskich łąk.
Skończyłeś wydział reżyserski i operatorski w warszawskiej Filmówce. Kiedy odkryłeś w sobie potrzebę tworzenia ruchomych obrazów?
Przygotowując materiał fotograficzny dla National Geographic Polska o konikach polskich, często miałem ochotę je sfilmować. Naturalną koleją rzeczy było więc to, że niemal rok później powstał mój pierwszy film. Miał on dwie wersje – dwudziestoczterominutową z lektorem dla telewizji (wielokrotnie emitowała ją Telewizja Polska i kanał Planete) oraz piętnastominutową wersję festiwalową jedynie z muzyką i naturalnym tłem dźwiękowym. Druga wersja została wyróżniona za walory artystyczne na Międzynarodowym Festiwalu Filmów w Montanie (USA).
Studia w szkole filmowej kończyłem w trakcie realizacji filmu o konikach.
Najpierw władcy przestrzeni – bieliki, potem mocno stąpające po ziemi konie. Teraz przyszła kolej na żywioł płynny i Wisłę?
Naprawdę nie ma znaczenia, gdzie realizuję jakiś projekt, ważne, żeby temat był intrygujący. Oczywiście musi też istnieć możliwość jego realizacji. Pomysł filmu o Wiśle zrodził się wiele lat temu, jeszcze w trakcie studiów reżyserskich, po rozmowie z wybitnym reżyserem i genialnym nauczycielem, profesorem Gębskim. Dodałem łososia jako głównego bohatera, potem napisałem scenariusz i razem z producentem Wojciechem Szczudło wysłaliśmy go na konkurs do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Dzięki uzyskanemu grantowi mogliśmy zrealizować ten film.
Temat drożności rzek jest delikatny nie tylko w Polsce. Nie obawiałeś się negatywnego odbioru ze strony lobby związanego z hydrotechniką i podporządkowywaniem sobie przyrody?
To nie było moim zmartwieniem. Chciałem wywołać dyskusję na ważny temat. Wzbudzić u widza świadomość pewnego problemu. Obawiałem się raczej czy zrobienie tego filmu nie przerośnie naszych możliwości technicznych.
W filmie jest wiele ujęć podwodnych i takich, które kręcone były w trudnych warunkach terenowych, w miejscach występowania rzadkich i płochliwych gatunków zwierząt. Są w nim też wypowiedzi różnych osób zaangażowanych w tematy poruszane w filmie. Co było dla ciebie najtrudniejsze?
Najtrudniejsza była sama Wisła... oj, oj! I bardzo trudne zjawiska pogodowe, których nie sposób przewidzieć. Film miał powstać w 2010 roku, a wtedy Polskę dotknęła wielka powódź, z kolei w 2011 roku mieliśmy największą suszę i prawie nie dało się płynąć. Trudno było też wprowadzić widza w świat widziany oczami łososia, a jeszcze lepiej, żeby widz mógł się identyfikować z głównym bohaterem. Ważne dla mnie było, aby nie uczłowieczać łososia, ale spróbować zrozumieć i poczuć jego problemy.
Nie jest łatwo sprawić, by widz zidentyfikował się z... rybą.
Właśnie! Nie wydają dźwięków, nie są miłymi przytulankami – są bardzo różne od nas. To także nie imponujące lwy czy słonie. Poza tym na dużym odcinku Wisły w ogóle ich nie ma i niestety zapewne nigdy już nie będzie. Starałem się więc wprowadzić, tak jak to tylko było możliwe, specyficzny punkt widzenia z poziomu powierzchni wody lub całkowitego zanurzenia. Próbowałem sam się identyfikować z łososiem i trudnościami, które musi pokonywać po drodze. Chciałem zrozumieć, jak bym się poczuł jako łosoś, trafiając nagle na cieplejszą o kilkanaście stopni wodę w pobliżu elektrowni „Kozienice”, a jak przy kolonii tysiąca pięciuset kormoranów? Chyba uciekałbym jak najszybciej...
Dlaczego akurat łosoś?
To proste: ze względu na jego biologię; tę wymuszoną wędrówkę ze strumienia górskiego, gdzie się urodził lub został wypuszczony, do morza i z powrotem. Wydał mi się jedynym bohaterem, który może odpowiedzieć na pytanie czy rzeka nadal ma naturalny charakter i może pełnić funkcję swoistego korytarza ekologicznego.
Obecnie pracujesz nad filmem o Biebrzy. Ma być zupełnie inny niż ten o Wiśle. Możesz nam zdradzić coś więcej na ten temat?
Przede wszystkim nie będzie w nim żadnego komentarza, a jedynie obraz. Scenariusz do filmu „Biebrza, żyjąca rzeka” pisałem na prośbę ówczesnego dyrektora Biebrzańskiego Parku Narodowego, Wojciecha Dudziuka. Miała to być prosta opowieść filmowa obrazująca cztery pory roku i dzikość doliny Biebrzy przez pryzmat kilku wybranych bohaterów: gęsi, żab, łosi, różnych ptaków, motyli itp. Na razie jesteśmy w trakcie realizacji zdjęć i znowu okazuje się, że stanęliśmy przed bardzo trudnym zadaniem. Mam wręcz wrażenie, że filmowanie czy fotografowanie przyrody w Polsce staje się coraz trudniejsze...
O czym chciałbyś nakręcić następny film, gdyby to zależało tylko od ciebie?
Moje kolejne plany są zaskakujące nawet dla mnie samego – ostatnio zacząłem pisać scenariusz do filmu fabularnego. Będzie to pewnie dramat psychologiczny. Może nadszedł czas, żeby zmienić tematykę? Kto wie? Mam też w głowie pomysły na dwa filmy familijne związane z przyrodą i jeden wesoły dokument społeczny. Jakby to zależało wyłącznie ode mnie, chciałbym realizować filmy o wyprawach naukowych w różne zakątki świata, tak jak dawniej, gdy robiłem reportaż fotograficzny o wyprawie naukowej BirdLife International na Madagaskar... Wtedy poczułem bardzo mocno, że właśnie do tego jestem stworzony. Eh!
Gdzie i kiedy można obejrzeć Twoje filmy?
Film o Wiśle będzie emitowany prawdopodobnie latem w TVP1, a film o koziorożcach być może jesienią w Planete. DVD z trzema odcinkami o Wiśle można też zamówić mailowo bezpośrednio u producenta, w Studiu Filmowym Kalejdoskop: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. (na stronie internetowej www.kalejdoskop.art.pl można obejrzeć zwiastun filmu).
Rozmawiała: Adriana Bogdanowska
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
scenariusz: Paolo Volponi
zdjęcia: Paolo Volponi
muzyka: Dariusz Żebrowski
grafika: Marta Karbownik
lektor: Krystyna Czubówna
montaż: Paolo Volponi, Aleksandra Panisko
organizacja projektu: Agata Balak
producent: Wojciech Szczudło
produkcja: Studio Filmowe Kalejdoskop
W marcu, gdy puszczają ostatnie lody, a wiosenne słońce zaczyna coraz intensywniej przygrzewać, na gody wyruszają pierwsze płazy – żaby trawne (Rana temporaria). Zdarza się, że po drodze muszą pokonać niewielkie płaty zalegającego jeszcze gdzieniegdzie śniegu. Kto by jednak zwracał uwagę na takie przeszkody, gdy siłą napędową wędrówki jest instynkt przedłużenia gatunku? Wytrwale więc dążą do obranego celu, którym są najczęściej płytkie śródleśne rozlewiska, stawy, stojące w wodzie olsy czy rowy melioracyjne, których brzegi osłonięte są przez drzewa i krzewy.
Złociste tęczówki oczu są charakterystyczne dla wszystkich naszych płazów. Tę wspólną cechę wykorzystałam, aby nadać tytuł opowieści o płazach zwykle odbywających gody w tych samych zbiornikach, ale w różnym czasie. |
Żaby trawne, choć nie tak ładnie wybarwione jak moczarowe, są, moim zdaniem, bardziej fotogeniczne. Jako tło dla nich można dodatkowo wykorzystać odbicia roślin znajdujących się na brzegu i na dnie zbiornika |
Niemal w tym samym czasie i zazwyczaj w tych samych zbiornikach pojawiają się żaby moczarowe (R. arvalis), które przyciągają fotografów przyrody wyjątkową błękitną barwą kubraczków przywdziewanych na okres zalotów. Na szaroburym o tej porze roku tle wyglądają niezwykle efektownie. Również ich kuzynki, żaby trawne, przywdziewają na ten czas barwne szaty. Nabrzmiała od limfy skóra samców staje się niebieskosina, co szczególnie widoczne jest na ich podgardlu.
Gody żab brunatnych, jak umownie nazywa się oba te gatunki, trwają wyjątkowo krótko. Przy odpowiedniej pogodzie (zwłaszcza temperaturze wody i powietrza) jest to zaledwie tydzień. Dlatego trzeba mieć nieco szczęścia – trafić w odpowiedni czas i znaleźć się w odpowiednim miejscu – aby móc sfotografować ten pierwszy z barwnych spektakli wiosny.
W zeszłym roku miałam szczęście! Dotarłam do swojego ulubionego olsu w samą porę. Żaby rozochocone słoneczną aurą dawały z siebie wszystko, aby znaleźć partnera, co prowadziło czasami do zabawnych sytuacji. Bardzo szybko też przestały zwracać na mnie uwagę. Doszło nawet do tego, że siedząc przy jednym z olchowych pni, prawie ze wszystkich stron otoczona przez niebieszczejące samce, mogłam śmiało wyciągnąć rękę i pogładzić po głowach te, które były najbliżej. Nic sobie ze mnie nie robiły. A może po prostu lubią głaskanie?
Eksperymentując z obiektywem makro, można tworzyć obrazy będące na granicy fotografii i malarstwa |
Unoszący się pod powierzchnią wody skrzek również może tworzyć barwne obrazy |
Pora dnia nie była jednak najlepsza do robienia zdjęć. Słońce stało niemal w zenicie. Sprzyjała mi za to sceneria. Na brzegu czerwieniło się kilka świeżo ściętych pni olchowych, których przekroje odbijały się w wodzie. A tuż pod jej powierzchnią zieleniły się pierwsze bagienne rośliny. To wszystko sprawiło, że godujące żaby zyskały dość nietypowe tło, miejscami wyglądające jak płynne złoto.
Tuż po żabach brunatnych do godów przystępują grzebiuszki, traszki, ropuchy szare, rzekotki, a w dalszej kolejności ropuchy zielone, paskówki, kumaki i żaby zielone. Ambicją niejednego fotografa jest sportretowanie większości przedstawicieli krajowych płazów (choć w przypadku tych, które swoje gody odbywają pod wodą, nie jest to łatwe). Jeśli uda się znaleźć odpowiedni zbiornik, w którym występuje większość z nich, jest na to duża szansa, choć czasem nie obejdzie się bez zamoczenia. Dlatego warto się zaopatrzyć nie tylko w sprzęt fotograficzny, ale i w długie gumowe buty.
W tym roku zima wyjątkowo długo nie chciała nas opuścić. Gody pierwszych płazów przesunęły się na połowę kwietnia, a więc niemal o miesiąc później niż zwykle, co skutkowało ciekawymi obserwacjami i nasłuchami. Niemal w tym samym czasie co żaby brunatne, rozpoczęły swe gody ropuchy szare, rzekotki i kumaki. Dla płazów, które nie mają zewnętrznych rezonatorów i odzywają się dość cicho, szczególnie obecność rzekotek mogła być dość uciążliwa. Te maleńkie zielone „żabki drzewne”, których popisy śpiewacze uchodzą za najgłośniejsze, podczas wspólnych nocnych koncertów skutecznie zagłuszały delikatne i ciche terkotanie żab trawnych czy poszczekiwanie moczarówek. Na szczęście żaby brunatne aktywne są również w ciągu dnia, więc gdy konkurencja smacznie spała, już bez większych zakłóceń mogły prezentować swoje umiejętności wokalne... Pozostawione w zbiornikach wielkie ilości żabiego skrzeku świadczyły niezbicie, że gody zakończyły się sukcesem.
Zachodzące słońce, wykorzystane jako tło, może stanowić dodatkowy i dość nietypowy barwny element zdjęcia |
Zwyczajmy obraz rzekotki siedzącej na gałęzi nabierze plastyczności, gdy uda nam się uchwycić dodatkowo odbicia świetlne tworzone np. przez wodę |
Moje ulubione żabowisko tętniło w tym roku życiem zaledwie przez kilka dni. Po niemiłosiernie długiej zimie wszystkie żywe istoty czekały z utęsknieniem na pierwsze cieplejsze promienie słońca. A gdy tylko mrozy puściły, wszystkie płazy w pełnym pędzie wystartowały w odwiecznym maratonie życia. Nie udało mi się tym razem przyłapać niebieskich żab na masowych godach, pozostało mi jedynie podziwianie efektów ogromnego wysiłku, jaki włożyły w produkcję nowych pokoleń. Miejsce to upodobały sobie jednak również rzekotki drzewne (Hyla arborea) i to właśnie im postanowiłam poświęcić tym razem trochę więcej czasu. Nie są one zbyt płochliwe, a w ciągu dnia odpoczywają na przybrzeżnych roślinach lub krzewach, aby wraz z zapadnięciem zmroku rozpocząć swój rep-rep-koncert. Niełatwo jest je wypatrzeć, ale gdy to się już uda, są bardzo wdzięcznym tematem fotograficznym.
Tekst i zdjęcia: Adriana Bogdanowska
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Ten artykuł został dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej |