Wiele zagrożeń dla nietoperzy wynika z ludzkiej niewiedzy i uprzedzeń. Aby to zmienić, wielkie nietoperze pojawiły się na ulicach kilku największych miast Polski, żeby wyjaśniać przechodniom, że nie tylko nie są groźne, ale dzięki nim ludziom żyje się znacznie lepiej.
Serię happeningów z udziałem ludzi przebranych za różne występujące w Polsce gatunki nietoperzy zorganizowało PTOP „Salamandra” z okazji międzynarodowego Roku Nietoperza. We wrześniu w centrach Wrocławia, Krakowa, Łodzi, Warszawy, Poznania i Gdańska można było spotkać gacka, mroczka, nocka, podkowca oraz mopka i sfotografować się w ich towarzystwie lub przytulić do miękkiego futerka. Bezpośredni kontakt budził w przechodniach sympatię do tych zwierząt oraz przełamywał negatywne stereotypy i uprzedzenia. Wielkie nietoperze wyjaśniały przy okazji, dlaczego warto je polubić i chronić. Podczas imprez odbywały się również konkursy wiedzy na temat tych latających ssaków, rozdawano też materiały informacyjne i zachęcające do ich ochrony. Szczególnym powodzeniem cieszyły się naklejki z rysunkiem uśmiechniętego gacka i napisem: „Lubię nietoperze”.
Alicja Jagielska
Happeningi zorganizowano dzięki wsparciu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.
Ten artykuł został dofinansowany ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej |
„Fin del Mundo!”, „End of the World!”, „Koniec Świata!”. Takie hasła witają przybyszów z całego świata, którzy chcą na własne oczy zobaczyć miejsce, gdzie ponoć wszystko się kończy. Ten koniec ma swój początek na Ziemi Ognistej przy północnym brzegu Kanału Beagle. Miejscowi nazywają swoją wyspę Isla Grande Tierra del Fuego. Tu, na lotnisku otoczonym przez wody Atlantyku i Pacyfiku, zaczyna się najpiękniejszy koniec świata, jaki możemy sobie wymarzyć. Ushuaia – miasteczko przylepione do skalistej góry Olivia. Niegdyś Alcatraz Argentyny, dziś Mekka przyrodników, alpinistów i ludzi, którzy kierują się jeszcze bardziej na południe. Naszą podróż zaczniemy z tego „Zakopanego” nad morzem i badając bezkres Cieśniny Drake’a, dotrzemy do przyrodniczego końca świata.
Chile – Argentyna z kanałem Beagle, którym niegdyś podążał Karol Darwin na spotkanie z teorią ewolucji
Omiatające wyspy huragany, deszcze i masy powietrza oceanicznego ukształtowały w tym regionie specyficzny układ środowisk. W zacisznych dolinach, na zboczach gór, wykształciły się gęste lasy ze znacznym udziałem drzew z rodzaju buk południowy (Nothophagus) – nazywane „lenga”. Dominuje tu Nothophagus antarctica i Nothophagus pumilio, tworząc gęste, trudne do przebycia zadrzewienia. W podszycie zobaczyć można bardzo prymitywne drzewo okrytonasienne Drimys winteri, którego kruche gałęzie łamią się często na wietrze, a samo drzewo nabiera dość bajkowych, dramatycznych kształtów. W niewielkie polanki wdzierają się żółto kwitnące berberysy (Berberis buxfolia), które swoimi kolczastymi zaroślami skutecznie blokują możliwość swobodnego poruszania się. Dno lasu wyściełają poduchy torfowców, zwisające porosty i mnóstwo powalonych drzew. To raj dla dzięciołów magellańskich (Campephilus magellanicus), które jak duchy przelatują między próchniejącymi kłodami. Wyjątkowości tym lasom dodają pomarańczowe, podobne do mandarynek owocniki grzyba Cyttaria darwinii, które „siedzą” na kędzierzawych bulwach przerastających pnie i gałęzie buków południowych.
„Chleb” Indian Yamana - charakterystyczny grzyb dla drzew z rodzaju Nothofagus |
Albatros wędrowny należący do grupy albatrosów królewskich, gdzieś na środku Cieśniny Drake’a |
Zmiany w tym środowisku nastąpiły w ostatnich dwóch wiekach. Z jednej strony wytępiono do zera prawowitych mieszkańców tych ziem – Indian z plemienia Alakaluf, Selk’nam, Ona i Yamana, którzy przez tysiące lat wtopili się w ten surowy krajobraz i potrafili w nim współistnieć, nie szkodząc lokalnej przyrodzie. Z drugiej strony, dla rozrywki myśliwych, wypuszczono bobra kanadyjskiego (Castor canadensis), który nie mając tu naturalnych wrogów, przebudował skutecznie większość dolin górskich, rzek i potoków, tworząc zupełnie nowe środowiska. Wprowadzono także wypas owiec i bydła, ale na szczęście ciągle możemy tu obserwować naturalne siedliska, choć już nie do końca o pierwotnym charakterze. Środowisko andyjskiej lengi zmienia się w poziomie w kierunku południowym oraz w pionie, pośród wysokich gór o podstawach zanurzonych w oceanach. Powyżej górnej granicy lasu tworzą się przepiękne alpinaria z wtrąconymi torfowiskami w skalnych misach. Czerwień malutkich rosiczek jednokwiatowych (Drosera uniflora) przeplata się z krzewinkami Donatia fascicularis i „zielonymi kamieniami” Bolax gummifera. Całość tworzy malownicze mozaiki na rozległych stokach, wszędzie tam, gdzie kończy się las, a klimat nie pozostawia za sobą nagich skał. Zieleń deszczowych lasów i halizn wysp kontrastuje z wysokimi górami Cordillera Darwin, z których białych zboczy spływają do morza wielkie jęzory lodowców, a katabatyczne wiatry1 ochładzają swymi podmuchami raj dolin.
Rybaczek obrożny (Megaceryle torquata stellata) – głośny bywalec portów i zacisznych zatok Ziemi Ognistej
Dalej na południe, gdzie mijamy ostatnie chilijskie osady – miasteczko Puerto Williams na wyspie Navarino z przyległymi Puerto Eugenia i Puerto Toro – drzewa ustępują terenom otwartym. Od tej chwili kończą się drogi, nie zobaczymy już samochodów, a jedynym środkiem transportu pozostaje statek lub helikopter. Nasza czerwona łódź Selma Expedition, która cięła fale obydwu oceanów, była jedyną oznaką cywilizacji i dawała poczucie bezpieczeństwa. Nagie skały wybrzeża z pieniącymi się wokół falami wskazywały jednoznacznie, że zbliżamy się do końca świata, znanego już Karolowi Darwinowi. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że wody te pochłonęły tysiące istnień ludzkich, na ponad ośmiuset różnego rodzaju statkach.
Zbliżamy się do przylądka Horn. Tu, gdzie kończy się Ameryka Południowa, istnieje morskie połączenie z miejscem, w którym bujne życie pozornie zanika, aby za chwilę eksplodować całym swoim bogactwem. Wcześniej jednak czeka nas jeszcze Park Narodowy „Cabo de Hornos” w archipelagu Wollaston, białoczarne delfiny Lagenorhynchus australis i pierwsze albatrosy. Wielkie, majestatyczne szybowce spadające na ogromne fale Cieśniny Drake’a, tnące swymi długimi skrzydłami morską bryzę, to mniejsze albatrosy ciemnogłowe (Phoebetria palpebrata) i czarnobrewe (Diomedea melanophris), a na otwartym oceanie albatrosy królewskie (D. epomophora) i te największe, wędrowne (D. exulans). Z fal wyłonią się jeszcze warcabniki (Daption capense), oceanniki żółtopłetwe (Oceanites oceanicus) i niebieskie petrelki antarktyczne (Pachyptila desolata) – jaskółki oceanów – wszystkie towarzysząc rozpiętej na wietrze genui2.
Siedmio-, ośmiometrowe fale, wiatr, martwe fale po wielkich niżach – to krajobraz Cieśniny Drake’a. W pewnym momencie, dość nagle robi się o kilka stopni chłodniej. Wpływamy w inny świat – świat oceanu antarktycznego, poza niewidzialną strefę konwergencji antarktycznej3. Trudna do wyznaczenia, na przestrzeni wielu mil, zmienia znane nam do tej pory ciepłe morza w lodowaty świat. Na horyzoncie pojawiają się pierwsze góry lodowe wielkości centrum Wrocławia. Mgła na poziomie morza to oznaka świata, którego jeszcze nieco ponad 200 lat temu nie znano. To jedyne miejsce na ziemi, gdzie jeden prąd morski – Antarktyczny Prąd Okołobiegunowy – łączy wszystkie oceany i omywa jeden kontynent.
Cook, Bransfield, Bellinghausen, Smith i Palmer marzyli o odkryciu zimnego końca świata i właśnie dwa wieki temu krążyli w poszukiwaniu ostatniego kontynentu – Atlantydy zimna. Od tej pory strefę konwergencji antarktycznej przemierzać będą żeglarze, podróżnicy, naukowcy, a zwłaszcza bohaterowie powieści Melville’a – wielorybnicy. Tu, na końcu świata, z przerażeniem odkryjemy działalność naszych przodków wielorybników. Wielkie żebra, kręgi, czaszki ogromnych wielorybów znaczą ponuro zaciszne zatoki wysp. Już od Szetlandów Południowych wkraczamy w krainę wielorybich cmentarzy – symboli rozwoju naszej cywilizacji. Nie sposób ogarnąć ogromu okrucieństwa, do którego dochodziło przecież jeszcze wtedy, gdy rodzili się nasi dziadkowie, a nawet rodzice. Ślady krwawej działalności człowieka na tle piękna krajobrazu i niesamowitej przyrody, są przygnębiającym wprowadzeniem w najcudowniejszy świat, jaki miałem możliwość zobaczyć. Później, z każdym dniem moje sumienie było coraz bardziej zagłuszane przez odgłosy lawin, trzask pękających gór lodowych i zachwyt pierwotnością, mogłem więc odkrywać swój koniec świata na nowo.
Gniazdo pingwina maskowego jest rzeczą świętą! Nie podchodź! |
Cena rozwoju naszych przodków – wielkie kręgi przypominające o rzeziach wielorybów na Oceanie Południowym |
Gdzieś w oddali pojawiła się najpierw wielka czarna sylwetka, a po chwili ogon jak żagiel statku pojawił się pośród paku lodowego4. Następny, coraz bliżej, i kolejny wieloryb – humbak (Megaptera novaeangliae) – zanurzał się w bogatych w kryl wodach i za każdym razem jego widok zapierał dech w piersiach. Na tle czarnych nunataków5, bieli lodowców i stalowego morza, wieloryby jak łodzie podwodne patrolują wybrzeże Antarktydy, gdzie ostatecznie dotarliśmy, poszukując końca świata. Pośród skalistych wysokich brzegów Półwyspu Antarktycznego i okalających go wysp wybucha życie, które porusza głęboko wszystkich docierających tu ludzi. Na krach w pobliżu kolonii pingwinów pływają wielkie lamparty morskie (Hydrurga leptonyx), których przeszywający wzrok zdradza duszę drapieżnika. Nieco dalej tysiące pingwinów białobrewych (Pygoscelis papua) krzyczą z całych sił, oznajmiając, że ten zajęty metr kwadratowy należy właśnie do nich. Głosy jarmarcznych trąbek mieszają się z szumem morza, trzaskiem pękających gór lodowych i wyciem wiatru. Umazana guanem kolonia pingwinów, ze swoistym ostrym zapachem ryb, jest jak oaza na pustyni. Zieleń i róż brudnego śniegu ożywiają surowy krajobraz. Na kolejnej wyspie pingwiny maskowe (P. antarctica) i białookie (P. adeliae), a wśród nich pochwodzioby żółtodziobe (Chionis alba) i czyhające na pingwinie pisklęta wydrzyki antarktyczne (Catharacta maccormicki). Na skałach spotykamy jeszcze kilka kormoranów antarktycznych (Phalacrocorax bransfieldensis).
Humbak długopłetwiec – ponoć każdy różni się rysunkiem na płetwie ogonowej |
Zachód Słońca nad kolonią pingwinów białookich na Wyspie Króla Jerzego, tuż przy grobie Włodzimierza Puchalskiego |
Mgła, szare światło dnia, kroczące znanymi sobie ścieżkami pingwiny, tworzą poetycki świat. Ubrudzone fraki, gwar… Ktoś rozmawia, ktoś gdzieś się spieszy, ktoś inny kradnie kamienie. Patrzysz i wiesz, że gdzieś już to widziałeś. Podobne obrazy: przechodzących między budynkami tajemniczych subiektów, którzy brodzą błotnistymi uliczkami, tworząc baśniowy, romantyczny świat w bardzo surowym anturażu. I nagle uświadamiasz sobie, że patrzysz na rzeczywistość ulic Drohobycza opisaną w „Sklepach cynamonowych” Brunona Schulza. Homoidalny sposób noszenia się pingwinów nie pozwala oderwać od nich wzroku. Pozy, tańce, groteskowe spojrzenia to magia gracji i salonowej elegancji. Te same zwierzęta, gdy znajdą się w wodzie, stają się szybkie jak torpedy i giną nagle w ciemnych wodach oceanu, nie bacząc na szykowny frak.
Nagłe dudnienie lawiny i przejście przez niezwykle malowniczy Kanał Lemaire’a w pobliżu Góry Shackletona (człowieka, dla którego nie istniały granice ówczesnego świata), gdzie morze wąskim przesmykiem wdziera się między wysokie, otulone chmurami góry, to znak, że przekroczyliśmy bramę prowadzącą do Białej Krainy. Im dalej w głąb największej białej czapy, tym coraz mniej życia, aż w końcu docieramy na południowy kraniec świata. Fin del Mundo!
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Konieczny
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Choć dla ludzi zupełnie niegroźna, latające gatunki owadów, a szczególnie biedronki, muszą się mieć na baczności. Na swoje ofiary czatuje głównie na nasłonecznionych obrzeżach lasów – wybiera sobie uschłą gałąź, oświetlony przez słońce pniak lub... człowieka, którego również traktuje jako świetny punkt obserwacyjny, mogąc mieć oko na całą okolicę.
Wierzchołówka żółtowłosa (Laphria flava), bo o niej mowa, już samym wyglądem sprawia wrażenie groźnej i niebezpiecznej. Zawdzięcza to nie tylko dużym rozmiarom (może mieć nawet 2,5 cm długości) czy mocnej budowie ciała, lecz także ostrym pazurkom na stopach oraz niezwykle ruchliwej głowie. To właśnie na tej ostatniej osadzone są duże, złożone oczy oraz masywna, skierowana do przodu kłujka, dzięki której wierzchołówka jest się w stanie przebić nawet przez najtwardszy chitynowy pancerzyk. Wszystkie te atrybuty czynią z niej prawdziwego owadziego drapieżcę.
Gdy zdoła się już wygodnie usadowić w dogodnym miejscu, rozpoczyna obserwację wszystkich fruwających wokół owadów. Siedzi wtedy nieruchomo i jedynie od czasu do czasu zmienia pozycję. Dzięki znakomitemu wzrokowi jest w stanie wypatrzyć swoją ofiarę nawet z odległości kilkunastu metrów! Gdy już jej się to uda, niemal natychmiast rusza w kierunku potencjalnej zdobyczy, by pochwycić ją swymi pazurkami i wrócić na z góry upatrzoną pozycję. Oczywiście nie zawsze udaje jej się złapać ofiarę. Najczęściej jednak odnosi sukces i nadziewa coś na swoją kłujkę, z której wpuszcza w ciało ofiary trującą ślinę. W ten sposób uśmierca upolowanego owada, a za pomocą zawartych w ślinie enzymów rozpuszcza jego wnętrzności, dzięki czemu może go wyssać niemal w całości. To dość brutalny z naszego punktu widzenia sposób odżywiania się, jednak jest on bardzo popularny wśród wielu owadów (pluskwiaków, chrząszczy), a także pająków.
Czas, który wierzchołówka poświęca na posiłek, wcale jednak nie oznacza, że przestaje się rozglądać za kolejną ofiarą. Wręcz przeciwnie. Jej agresja jest tak duża, że często rusza do ataku nawet wówczas, gdy nie skończyła jeszcze wysysać poprzedniej zdobyczy. Oczywiście aparat gębowy jest w tym czasie zajęty, więc takie ataki kończą się na ogół fiaskiem. Wierzchołówka poluje głównie na muchówki, błonkówki oraz chrząszcze. Szczególnie chętnie łapie biedronki. Osobom lubiącym te chrząszcze niekoniecznie może się to podobać, ale za pocieszenie niech posłuży fakt, że jej łupem pada również wiele innych, mniej przyjaznych nam owadów.
Tekst i zdjęcie: Mateusz Sowiński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zaloty to delikatna sprawa, zwłaszcza u pająków, gdzie lekkomyślny adorator bez odpowiedniego przygotowania, może dosłownie stracić głowę dla atrakcyjnej samicy...
Różnice wielkości samców i samic niektórych gatunków pająków, sprzyjają kanibalizmowi. Wielokrotnie mniejszy zazwyczaj samiec nie jest atrakcyjnym daniem (zawiera jedynie 5% tłuszczu, w porównaniu do np. świerszcza, który zawiera go aż 20%), jednak potencjalnej przyszłej matce nie wypada rezygnować nawet ze skromnego, a do tego darmowego posiłku. Większe szanse na przekazanie swoich genów będzie miał jednak nie samiec duży i dorodny, a więc smakowity, lecz sprawny, szybki i przede wszystkim sprytny.
Niektóre pająki, jak np. australijski kuzyn czarnej wdowy (Latrodectus mactans) – Latrodectus hasseltii – poświęcają się dla sprawy i intencjonalnie dają się pożreć kochance, aby przedłużyć kopulację. Pomysł miłosnego kamikadze nie znalazł jednak wielu zwolenników, uruchomiła się za to pomysłowość adoratorów – odkryli, że samice kochają upominki! Klasyczny schemat wygląda następująco: samiec łapie dorodną muszkę, pakuje w kokon z sieci pajęczej i wręcza wybrance. Następnie ta, zajęta rozpakowywaniem i pożeraniem prezentu, przestaje zwracać na niego uwagę i pozwala mu się do siebie zbliżyć. Zalotnicy szybko odkryli, że im więcej opakowania, tym samica dłużej zajmuje się prezentem, i wielkość ofiary zaczęła zmniejszać się na rzecz obfitości kokonu. Ale czemu na tym poprzestawać? Skoro można zająć samicę wystarczająco długim rozpakowywaniem upominku, to po co w ogóle umieszczać tam coś wartościowego. Idąc tym tropem pająki niektórych gatunków ofiarowują samicom pięknie opakowane: płatki, nasiona, puste odwłoki owadów, a nawet... własne odchody. Samiec wkłada wprawdzie mniejszy wysiłek w taki prezent, ale ryzykuje głową – samice nie dają się długo bezkarnie oszukiwać i szybko uczą się oceniać wartość prezentu, który z kolei przekłada się na czas poświęcony samcowi. Biada temu, na kogo spadnie gniew rozczarowanej kobiety!
Skutecznym wyjściem okazała się strategia samców pająków z rodzaju Nephila – aby poskromić mordercze zapędy wybranki, zalotnik funduje jej relaksujący masaż pleców. Początkowo naukowcy sądzili, że do udobruchania partnerki pająkom tym służy nasączona feromonami sieć, którą przy okazji masażu samiec rozpina na jej plecach. Eksperymentalnie dowiedziono jednak, że samice pozbawione węchu również topniały pod czułym dotykiem partnera. Heroizm samca potęguje fakt, iż jego wybranka jest ponad dziesięć razy większa od niego i należy do największych pająków tkających sieci na świecie.
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Graclik
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Instytut Zoologii
Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu
Był piękny czerwcowy dzień. Spacerowałem po polu wzdłuż starej piaszczystej drogi. Zapewne już dziś bym tego nie pamiętał, gdyby nie niespodziewane odkrycie. Zauważyłem, że w sporej kałuży coś się porusza. Pomyślałem, że to jakieś „robaki”, nic ciekawego. Podszedłem jednak bliżej. W mętnej wodzie dziesiątki „robaczków” tańczyło, raz po raz nurkując i zbliżając się do powierzchni. Były tak zwinne i fascynujące, że zacząłem się im przyglądać. Woda była dość mętna, postanowiłem więc jednego wyłowić. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy na dłoni pojawiło mi się coś, co przypominało połączenie Obcego z wielkim owadem. Od razu pomyślałem: „Co za licho – jakiś dinozaur!”.
Pamiętam swoje podekscytowanie, gdy wertowałem książki i Internet w poszukiwaniu informacji o tym dziwnym zwierzęciu. Wydawało mi się, że dokonałem wielkiego odkrycia! Niestety, szybko zrozumiałem, że jestem w błędzie. Nie zmieniło to jednak faktu, że zwierzątko jest wyjątkowe i zasługuje na poświęcenie mu uwagi.
Okazało się bowiem, że to przekopnica, przedstawicielka bardzo prymitywnej grupy skorupiaków – skrzelonogów (Branchiopoda) z rodziny Triopsidae. W Polsce spotkać można dwa gatunki – przekopnicę wiosenną (Lepidurus apus) i właściwą (Triops cancriformis, synonim Apus cancriformis). Pierwsza pojawia się już w połowie kwietnia, druga, nieco mniejsza, na przełomie maja i czerwca.
Przekopnica zwyczajna – około trzytygodniowy okaz. W sprzyjających warunkach starsze przekopnice są nawet o 50–70% większe.
Najbardziej niebywałe jest to, że od milionów lat zwierzęta te nie poddały się prawom ewolucji. Kolejne pokolenia są dokładną kopią prarodziców, bez żadnych zmian i przystosowań. Być może jest to dowód na to, że ewolucja też ma swój koniec, a formy żywe potrafią przybrać postać doskonałą, chociaż nam, ludziom, do takiej formy jeszcze bardzo daleko...
Ale wróćmy do przekopnic. Ocenia się, że to najstarsze zwierzęta na ziemi. Od 220 milionów lat zamieszkują w niezmienionej formie rozmaite okresowe zbiorniki wodne. Dawniej, gdy nie potrafiono wyjaśnić ich obecności w powstałych po roztopach wiosennych kałużach, nazywano je nieborakami, czyli rakami spadającymi z nieba. Co jest powodem ich sukcesu? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przyjrzeć się im z bliska.
Życie przekopnicy zaczyna się od jaja, które jest dziesięciokrotnie mniejsze od ziarenka piasku i prawie nie można go dostrzec gołym okiem (mnie się nie udało). Jajo znajduje się w stanie anabiozy. Oznacza to, że jego procesy życiowe są tak spowolnione, iż niemal ustają. Tak uśpione jajo jest niezwykle odporne na niekorzystne warunki pogodowe i inne czynniki zewnętrzne. Potrafi przetrwać mrozy, susze i wielokrotne transportowanie. Wiadomo, że może w tym stanie przetrwać nawet kilkadziesiąt lat! Trudno jednak określić precyzyjnie czas trwania jaj w środowisku aż do momentu ich uaktywnienia się, gdyż nie ma metody na ocenę ich wieku.
Znamy więc już jeden sposób na długowieczność. Jednak to wieloletnie „spanie” nie jest jedynym powodem tak długiej historii gatunku.
Życie przekopnicy zaczyna się wtedy, gdy wilgotność, temperatura i ilość światła będą w sam raz. Larwa opuszcza osłony jajowe. Po wykluciu zaczyna błyskawicznie rosnąć, osiągając rozmiary kilku milimetrów. Gdy ma około pół centymetra (10–15 dni) wygląda już jak dorosły osobnik. Jej ciało pokrywa duży chitynowy pancerz, który co kilka dni musi zmienić. Zrzuca go więc (linieje), a po każdej lince jest większa.
Letni deszcz bywa zbawienny dla przekopnic, które uniknęły śmierci w wyschniętej kałuży. Mogą złożyć większą liczbę jaj.
Dość szybko osiąga dojrzałość płciową i od tej chwili ma w życiu tylko dwa cele: jeść i składać jaja. Duuuużo jaj (jedna samica w ciągu doby może ich złożyć od 20 do 400). Jeśli chodzi o pokarm, to nie jest zbyt wybredna. Nie może. Na wierzchu pancerza umieszczone ma aż troje oczu. Niestety aparat gębowy znajduje się pod spodem, więc przekopnica nie jest w stanie zobaczyć tego, co zjada. Nie może wybrzydzać i pewnie jest to kolejny sekret długiej historii tego gatunku. Jest jednak bardzo żarłoczna. Poluje na inne skorupiaki, larwy owadów (w ciągu doby może pożreć około 120 larw komarów!), narybek, a nawet małe kijanki, przykrywając ofiarę własnym ciałem. Żywi się wszystkim, również szczątkami roślin, glonami i tym, co może strawić jej prymitywny, acz skuteczny układ pokarmowy. Do otworu gębowego pokarm jest transportowany przez kilkadziesiąt par odnóży. Dodatkowo odnóża mają funkcję napędową i pozwalają na pobieranie tlenu z wody. Uczestniczą też w rozmnażaniu, będąc miejscem przytwierdzenia kieszeni lęgowych, w których jaja przechodzą okres inkubacji.
Na spodzie ciała przekopnicy widać wyraźnie wiele par odnóży, które służą do przemieszczania się i chwytania pokarmu
I tak dochodzimy do rozmnażania. Jest to wyjątkowo ciekawy rozdział życia przekopnic. W zasadzie musimy zweryfikować wszystko to, do czego przywykliśmy, myśląc o prokreacji. Przekopnica płciowość traktuje bardzo swobodnie. W zależności od miejsca występowania i gatunku jej rozmnażanie może przebiegać na wiele sposobów. W Polsce najpopularniejsza jest partenogeneza, czyli samica znosi jaja, a z nich wykluwają się inne samice. Jaja nie muszą być zapładniane, a samce nie są potrzebne. Bardziej na południe rozpowszechnił się u przekopnic hermafrodytyzm, czyli występowanie u jednego osobnika narządów płciowych męskich i żeńskich. Nie znaczy to jednak, że u tego samego gatunku, ba, w tej samej kałuży, nie znajdziemy osobników żeńskich, obojnaczych i męskich (choć tych ostatnich najmniej). Podsumowując, rozmnażanie się przekopnic nie wymaga poddawania się skomplikowanym zabiegom, do których przywykliśmy, i w skrajnie niekorzystnych warunkach, gdy w pobliżu nie ma szans na znalezienie partnera, przekopnica z powodzeniem może się rozmnażać, wychodząc z założenia, że przetrwanie gatunku zależy od liczby złożonych jaj.
Zwierzęta te opanowały więc sztukę prokreacji do perfekcji i jest to jedno z najważniejszych ich przystosowań i sposobów na przetrwanie wieków w niezmienionej postaci.
Na koniec warto dodać, że możliwe jest hodowanie tego bardzo ciekawego zwierzęcia w warunkach domowych. Prawdę mówiąc, jest to jeden z najłatwiejszych organizmów do domowej hodowli. Trzeba tylko zakupić jaja (najłatwiej w Internecie) i zapewnić im zbiornik wody ze żwirem. Nie potrzeba wiele więcej, a obserwacja pełnego cyklu życiowego przekopnicy, który trwa około półtora miesiąca, jest bardzo inspirująca i pouczająca.
Tekst i zdjęcia: Jerzy Dolata
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
fajnezdjecia.pl
Dziękujemy panu dr. Witoldowi Strużyńskiemu z Zakładu Zoologii SGGW w Warszawie za konsultację merytoryczną tekstu.