W ramach projektu mającego na celu popularyzowanie obserwowania ptaków PTOP „Salamandra” zorganizowało konkurs plastyczny przeznaczony dla uczniów szkół podstawowych i gimnazjów. Do naszego biura dostarczono blisko 200 prac wykonanych najróżniejszymi technikami. Były akwarele, rysunki, wyklejanki, rzeźby ze styropianu, drewna oraz masy papierowej, a nawet linoryty. Jury miało ogromne trudności w wyborze zwycięzców.
Ostatecznie wyłoniono trzech laureatów. Pierwsze miejsce zajął Michał Tokarski z Czarnego za pracę pt. „Nadzieja”, drugie miejsce przyznano Sandrze Mistal ze Szczecina za pracę pt. „Drozdy”, trzecie zaś Aleksandrze Sokołowskiej z Gostynia za „Sieweczkę rzeczną”.
Postanowiono również przyznać cztery wyróżnienia: dla Alicji Makiewicz z Olsztyna za „Sikorkę modrą”, Kacpra Leśniewskiego z Niewodnicy Kościelnej (praca bez tytułu), Darii Kot ze Swarzędza za pracę „Bocian czarny” oraz Tomasza Sadowskiego z Kiełpina za rzeźbę przedstawiającą bociana. Nagrody zostały wysłane pocztą.
Przemysław Wylegała
Konkurs plastyczny dofinansowany został przez Fundację Fundusz Współpracy, Jednostka Finansująco-Kontraktująca.
Mongolia to kraj w centralnej Azji zajmujący powierzchnię ponad 1,5 mln km2 i zamieszkały przez około 2,6 mln ludzi. Oznacza to, że na obszarze ponad pięciokrotnie większym od Polski żyje mniej więcej tyle osób, co łącznie w Poznaniu i Warszawie.
Dzień 12. (...) jedziemy rosyjskim UAZem przez step, ciemno, kierowca zmęczony. Omal nie wpadliśmy do rzeki. Obudził mnie niebezpieczny przechył i czyjś przestraszony okrzyk. Na szczęście nic się nie stało, sytuacja opanowana, można spać dalej. (...)Ranek – jemy śniadanie w przydrożnej osadzie, nieopodal pasą się świnie – rzadki widok w Mongolii, ktoś poszedł po wodę do studni. Toogii włączył radio – mongolski rap. Jedziemy dalej, przy drodze orzeł stepowy!(...) mijamy przepiękny masyw górski Ich Ul, cała rodzina śpiewa, łącznie z małą Nemką. Żurawie majestatycznie stąpają po stepie... (ciach!)
Dzień 31. (...) idziemy już kolejny dzień stepem, plecak daje znać o sobie. Nie ma ścieżek, dróg, drogowskazów, poza słupami elektrycznymi i słońcem. Z każdym kwadransem wydaje mi się, że słońce praży mocniej i mocniej. Musimy oszczędzać wodę, najbliższa dopiero w Ułan Bator, a do drogi jeszcze spory kawałek... Znajomy, intensywny zapach, idziemy po polu czosnkowym, spod nóg uciekają dziesiątki szarańczy, wieje ciepły wiatr od pustyni... [lipiec, 2004]
Często wyobrażamy sobie step jako trawiasty monolit. Jednak mongolski step to zarówno porośnięte trawą równiny, jak i falujące łagodnie pasma górskie Changaj z brzozowymi wysepkami, skaliste zbocza Ałtaju, kamieniste półpustynne obszary rejonu Gobi i połacie zieleni północnych aimaków (mongolskich prowincji) na granicy modrzewiowej tajgi, u podnóży Sajanów. Wszystko to, czym od wieków rozbrzmiewają niesione z wiatrem pieśni mongolskie śpiewane często i z zamiłowaniem w jurcie, na koniu, w autobusie.
Mongolia to step ciągnący się po kres pofałdowanego horyzontu, skaliste zbocza wydawałoby się niezamieszkałych gór, wychylający się raz po raz z nory łepek pełnego czujności tarbagana (Marmota sibirica), szybujący nad głową orzeł stepowy (Aquila nipalensis), cekiny astrów ałtajskich (Aster altaicus) na zielonozłotym dywanie równiny oraz kostrzewy syberyjskie (Festuca siberica) bijące kłosami pokłony na znak, że panem jest tu wiatr. Nad tym wszystkim zawieszona pełna kontrastów mozaika chmur na ciemnoniebieskim niebie. W oddali spokojnie pasą się konie. Bynajmniej, nie jest to kadr z arkadyjskiej panoramy ani fatamorgana w umyśle marzyciela. Ot, zwykła codzienność mongolskiego stepu. Codzienność, którą smakują każdego dnia pasterze, nomadowie, koczownicy – potomkowie Czyngis-Chana, Króla Świata, średniowiecznego wodza mongolskiego, twórcy największego imperium w historii ludzkości.
Łucznictwo jest jednym z głównych sportów narodowych w Mongolii |
Magazyn Przyrodniczy SALAMANDRA to jedno z najbardziej poczytnych czasopism w Mongolii... |
Nomadowie, jak nazywają się ludy pasterskie i zbieracko-łowieckie prowadzące koczowniczy tryb życia, nie rzucają słów na wiatr. Kiedy przewodnik obiecuje nam konia i później znika gdzieś w górach, możemy być pewni, że wróci z czworonogiem, choćby dopiero następnego dnia. Wcześniej przyjmie nas w jurcie częstując tabaką, kumysem, wódką i baranim mięsem. Musimy pamiętać, by przed wejściem do jurty nie pukać europejskim zwyczajem w drzwi (pięknie zdobione i zawsze skierowane na południe) lecz zawołać „noho hor”, co dosłownie oznacza „odpędźcie swoje psy”, a w praktyce uprzedza gospodarzy o nadejściu gości. Gospodyni nie poskąpi też tradycyjnej herbaty „sute caj”, której skład sprawia, że smakuje niecodziennie. „Sute caj” to połączenie herbaty, mleka, soli i zjełczałego masła (czasem dodaje się zamiast masła baraniego sadła), gotowanej na palenisku znajdującym się pośrodku jurty, w którym pali się często krowim łajnem. Po posiłku cała rodzina zacznie śpiewać pieśni stepowe. I nie będą dopytywać się, kim jesteśmy, dokąd lub po co zmierzamy. To powiemy sami, taki jest obyczaj. Możemy mieć pewność, że koń którego kupimy nie będzie kulawy, a nierzadko nasze kieszenie przed wyruszeniem w podróż zostaną wypełnione suchym prowiantem.
W Mongolii hoduje się głównie bydło, konie, owce i kozy, jednak to konie cenione są najbardziej. Ich liczba i stan są miernikiem bogactwa. Podkreśleniem zamożności bywa bogato zdobione siodło, zajmujące w jurcie zaszczytne miejsce. Wypas bydła, koni, owiec i kóz jest w Mongolii głównym źródłem utrzymania. Koczowniczy tryb życia Mongołów uwarunkowany jest głównie surowym klimatem – zdarzają się srogie zimy, podczas których temperatura spada nawet poniżej -40ºC! Ale i latem bywa zdradliwie – szczególnie w rejonie pustyni Gobi zaskakują duże różnice temperatur pomiędzy dniem i nocą. Nawet w sierpniu w nocy zdarzają się lekkie przymrozki. Dlatego trudno się dziwić, że w poszukiwaniu dobrych pastwisk i wody pasterze przemierzają ogromne odległości, przenosząc się wraz z całym dobytkiem. Zimą koczują na południowych stokach gór, w dolinach osłaniających przed mroźnym wiatrem, latem natomiast rozbijają obozy w miejscach żyznych, przy rzekach i jeziorach. Na stepie domem jest przenośna, składana jurta – okrągły namiot o drewnianym stelażu przykryty wełnianym wojłokiem (rodzajem filcu z owczej wełny) i grubym płótnem.
Mokrą wełnę ciasno zawija się w skóry i ciągnie konno po stepie |
Uzyskany w ten sposób wojłok służy przede wszystkim do wyrobu okrycia jurt oraz odzieży, a nawet planszy do warcabów |
Koczownicy darzą swoje zwierzęta dużym szacunkiem. W pustynnej oazie nie raz obserwowałam, z jaką bacznością pilnują, aby dla żadnego ze zwierząt nie zabrakło wody, którą czerpią ze studni gumowym „wiadrem”. Ludzie czekają cierpliwie dopóki wielbłądy, konie i kozy zaspokoją swoje pragnienie. Dopiero wówczas można napełnić bukłaki i butelki. Dla ludzi stepu i pustyni zwierzęta są skarbem i warunkiem przetrwania. Od zwierząt pochodzi drogocenne mleko, mięso, skóry, wełna i nawóz. Z zabitego zwierzęcia wykorzystuje się prawie każdy kawałek. Nie zjedzona część mięsa jest suszona na dachu jurty, ze skóry szyje się ubrania i przedmioty codziennego użytku, na przykład „beczkę” do produkcji kumysu (napoju z mleka klaczy, zwanego też po mongolsku ajrakiem), kości służą za piony w grach, z sierści tka się przędzę. W tajdze, na północy kraju, wykorzystuje się też poroże renifera wykonując z niego leki, zabawki i narzędzia. Wódką z mleka jaka wita się w górach znużonych wędrówką gości.
Dla dzieci mieszkających w jurcie, głęboko w górach, stanowimy niecodzienny widok. Na początku są zmieszane, ale garść cukierków skutecznie przełamuje bariery.
Step wychowuje swoje dzieci surowo, lecz w harmonii, spokoju
i umiłowaniu przyrody. Warunki życia nie rozpieszczają tu nikogo, a jednak
pasterze promieniują optymizmem i ciekawością świata. Z wyrozumiałością
obserwują nasze nieudolne próby wydojenia klaczy lub osiodłania wielbłąda. Śmiejemy
się pospołu, ucząc się słów w naszych ojczystych językach. Kraj, w którym ojcem
koczowników jest wiatr, a matką-żywicielką – step, bardzo szybko stał się
bliski mojemu sercu. To miejsce, do którego stale powracam, nie tylko myślami.
Kumys to napój o niskiej zawartości alkoholu, nazywany potocznie „białym piwem”. Powstaje w wyniku fermentacji kobylego mleka i doskonale gasi pragnienie. Mongołowie twierdzą, że kto pije dużo kumysu, ten jest zdrów przez cały rok. W procesie jego dalszej fermentacji i późniejszej destylacji otrzymuje się wódkę, zwaną archi. Pasterze mongolscy potrafią również sporządzić „ciasteczka” z kożucha (aroo i ydzgi) – wysokoenergetyczny prowiant na długie trasy.
„Takhi” - tak po mongolsku nazywa się te małe dzikie konie - konie Przewalskiego. Mongolia to jedyne miejsce gdzie od niedawna, dzięki programowi reintrodukcji mogą żyć na wolności.
W całej Mongolii przepiękne widoki pomagają nam do końca zapomnieć o wielkomiejskim zgiełku, przejrzystość powietrza wręcz utrudnia właściwe oszacowanie odległości. Czasem coś, co wydaje się być niedaleko, w rzeczywistości okazuje się znajdować o dziesiątki, ba – setki kilometrów! Migawka aparatu nie próżnuje przy spotkaniu z dzikimi końmi Przewalskiego (Equus przewalskii). Bardzo fotogeniczne są również kosaćce syberyjskie (Iris sibirica) czy kolorowe porosty tworzące na skałach niesymetryczne mozaiki.
Podczas wędrówek konnych, samochodowych lub pieszych w Mongolii często spotyka się sępy płowe (Gyps fulvus), rozprawiające się z resztkami ludzkiego czy wilczego obiadu, a także bielejące w słońcu krowie szkielety, świadczące o ciężkich zimach w ostatnich latach. Przy odrobinie szczęścia lub przy pomocy doświadczonych mongolskich przewodników można natknąć się na stadka dropi (Otis tarda) czy strepetów (Tetrax tetrax), koziorożców syberyjskich (Capra ibex sibirica), dzikich owiec – argali (Ovis ammon ammon) czy gazeli mongolskich (Procapra gutturosa). Wytrwałych tropicieli nagrodzić może widok manula (Felis manul) – małego drapieżnika z rodziny kotów czy nawet irbisa (Uncia uncia) – nazywanego też śnieżną panterą, spotykanego w rejonie Ałtaju – co jednak należałoby uznać za szczególny przywilej. Ten zagrożony wymarciem drapieżnik nawet w Mongolii występuje coraz rzadziej, wskutek nielegalnych polowań i presji człowieka. Nie trzeba się natomiast szczególnie wysilać by posłyszeć pohukiwanie dudka (Upupa epops), spotkać kanię czarną (Milvus migrans), przyjrzeć się rodzinie żurawi stepowych (Anthropoides virgo) lub spojrzeć w oczy bobakowi (Marmota bobak), susłowi (Citellus undulatus) czy też małemu suwakowi mongolskiemu (Meriones unquiculatus). Ten ostatni jednak, jako potencjalny nosiciel dżumy, nie cieszy się dobrą sławą pośród autochtonów (czyli rdzennych mieszkańców tego obszaru). W Parku Narodowym Gurvansaikhan, w wąwozie Yolyn An obserwujemy królujące tam majestatyczne orłosępy (Gypaetus barbatus), których skrzydła osiągają rozpiętość nawet 280 cm. Te ogromne ptaki mają zwyczaj zrzucania kości na skały z dużej wysokości, aby dostać się do ukrytego w ich wnętrzu smakowitego szpiku.
Na pustyni woda jest skarbem, podobnie jak zwierzęta, które przy wodopoju mają pierwszeństwo |
Gdy zimą gruba warstwa śniegu pokryje step, odcina zwierzętom dostęp do pożywienia. Tak było w 2000 r., kiedy padły aż 2 miliony zwierząt gospodarskich, a śmierć głodowa zajrzała do jurt i domów. |
Obszar obecnej Mongolii, zamieszkiwany w mezozoiku przez dinozaury (do dziś na pustyni Gobi znajdowane są skamieniałe kości, a nawet całe szkielety tych wymarłych gadów), obecnie znany jest również jako jedyne miejsce na ziemi, gdzie żyją na całkowitej wolności dzikie konie – konie Przewalskiego oraz dwugarbne wielbłądy – baktriany.
Pod koniec całodziennej konnej wędrówki po górach zatrzymujemy się u napotkanych pasterzy. Nie pytając o to kim jesteśmy, częstują nas wódką z mleka jaka i kumysem.
Niestety, taki mongolski, trawiasty obrazek to nie tylko sielanka. Intensywne użytkowanie stepów staje się powoli ich zgubą. Stepy zajmują łącznie ponad 55% powierzchni Mongolii (ok. 15% stanowią lasy, a ok. 30% tereny gospodarskie). Obecnie hoduje się tam prawie 30 milionów zwierząt, co zdecydowanie przewyższa możliwości produkcyjne stepów. Dlatego bardzo szybko niszczeje ich różnorodność biologiczna, przez co są jednym z najbardziej zagrożonych biotopów Azji Centralnej. Ponadto stepy pustynnieją, coraz głębiej wkrada się w nie pustynia Gobi (niektórzy oceniają, że zajmuje ona już niemalże 1/3 powierzchni kraju). Na szczęście najcenniejsze tereny obejmowane są od pewnego czasu ochroną państwa. Tworzone są rezerwaty i parki narodowe, powstają międzynarodowe projekty chroniące florę i faunę stepów. Jednym z takich miejsc jest Park Narodowy Hustain Nuruu. Zajmuje powierzchnię 57 tys. ha i jest miejscem szczególnym, zarówno pod względem przyrodniczym, historycznym (za czasów ostatnich Chanów był chroniony jako szczególnie cenny teren polowań), jak i krajobrazowym. Mieści się tu stacja naukowa, w której pracują naukowcy z całego świata. Główne projekty międzynarodowe dotyczą ochrony stepowej różnorodności biologicznej oraz reintrodukcji konia Przewalskiego, czyli przywrócenia tego zagrożonego wyginięciem gatunku faunie mongolskiej. Dzikie konie Przewalskiego w ciągu dnia kryją się pod osłoną drzew i skał, ponadto ich bułane umaszczenie sprawia, że nawet na zboczach gór nie zawsze łatwo je wypatrzyć. Wieczorem jednak zawsze przychodzą do wodopoju, co budzi naszą nadzieję na ich zobaczenie. Mamy dobrą lornetkę i wprawnego przewodnika, mongolskie „takhi” (po mong. konie Przewalskiego) tak łatwo nie umkną naszym teleobiektywom.
W takich okolicznościach przyrody rodzi się w duszy chęć, by
to wszystko schować i uchronić przed niszczącym kłem cywilizacji, która jak do
tej pory na szczęście traktuje te tereny po macoszemu. Oby skuteczne działania
ochronne oraz siła mongolskiego ducha pomogły utrzymać dzikie stepy w ich
pierwotnym stanie i zachowały piękne mongolskie niebo dla orłosępów i sokołów.
A także dla tych, którzy spragnieni sięgają po czarkę z kumysem, nie
zapominając, by najpierw z szacunkiem i pokorą oddać pierwsze krople czterem
stronom świata.
Tekst i zdjęcia: Anna Grebieniow
Podczas gdy większość ptaków zaczyna dopiero budować gniazda i składać jaja, młode puszczyki rozpoczynają już dorosłe życie. Sowy te przystępują do lęgów bardzo wcześnie. Czasami już w styczniu na dnie dużej i głębokiej dziupli samica wysiaduje 4–6 śnieżnobiałych jaj.
Podczas wczesnowiosennych spacerów po parkach i lasach możemy czasem spotkać siedzącą nisko na drzewie lub krzewie puszystą kulkę wielkości gołębia. Trudno dopatrzyć się w niej ptasich kształtów. To młode puszczyki opuściły już dziuple, w których przyszły na świat. Mimo że mają dopiero cztery tygodnie, pokryte są tylko gęstym puchem i nie potrafią latać, decydują się na opuszczenie rodzinnego gniazda. Mocne nogi zaopatrzone w pazury pomagają im w pieszej wędrówce po gałęziach. Puszczyki, a zwłaszcza ich pisklęta, choć same są drapieżnikami, padają często ofiarą innych zwierząt. Zagrażają im m.in. jastrzębie oraz kuny leśne. Wbrew pozorom bezpieczniej dla nich jest opuścić dziuplę i ukryć się w koronach drzew. Mniejsze jest wówczas ryzyko, że wszystkie pisklęta padną łupem drapieżników.
Niestety, ludzie często zabierają takie puchate pisklęta do domów lub ogrodu zoologicznego, myśląc, że zostały opuszczone przez rodziców i skazane są na śmierć głodową. Nic bardziej mylnego. Młode puszczyki po wyjściu z dziupli, aż do czasu usamodzielnienia się, czyli wieku około dwóch miesięcy, karmione są przez dorosłe ptaki. A ponieważ jak prawie wszystkie sowy prowadzą nocny tryb życia, rodzice właśnie nocą odwiedzają pisklęta, przynosząc im drobne gryzonie, będące ich podstawowym pokarmem. Puszczyki żyjące w centrach dużych miast, gdzie trudniej upolować nornika lub mysz, często żywią się drobnymi ptakami, głównie wróblami.
Sowa ta należy do naszych najpospolitszych nocnych skrzydlatych drapieżników. Zamieszkuje głównie większe lasy, zwłaszcza stare dąbrowy i bory mieszane. Spotkać ją można także w większych miejskich parkach.
Przemysław Wylegała
Rankiem 13 listopada 2002 roku do wybrzeży Galicji zbliżył się płynący pod banderą wysp Bahama tankowiec „Prestige”. W jego zbiornikach znajdowało się 77 tysięcy ton mazutu. Tankowiec przewoził go z Łotwy na Gibraltar. Panujący na Atlantyku sztorm spowodował awarię maszyn i pęknięcie wysłużonego kadłuba, z którego zaczął wyciekać niebezpieczny ładunek. Załoga nie była w stanie zapanować nad okrętem, który zaczął dryfować, poddając się silnym wiatrom i prądom morskim.
Po nieudanych próbach odholowania na pełne morze „Prestige” przełamał się w pół i zatonął
Fot. Marine Nationale
Niemal natychmiast po zgłoszeniu awarii w morze ruszyły hiszpańskie jednostki ratunkowe. Dostały one zadanie odholowania statku jak najdalej od wybrzeża, aby zapobiec jego wejściu na mieliznę. Uznano, że na pełnym morzu łatwiej będzie przepompować zawartość uszkodzonych zbiorników na inny statek. Opróżniony z niebezpiecznego ładunku okręt miałby szansę dotrzeć do jakiegoś portu i zostać zreperowany. Sztorm utrudniał jednak akcję ratunkową. W trakcie holowania powiększały się szczeliny w kadłubie (szczelina w burcie przekroczyła 50 m długości!). Trzy dni od rozpoczęcia akcji ratunkowej pierwsze plamy oleistej substancji dotarły do wybrzeży Galicji i zanieczyściły plaże w pobliżu dużego miasta La Coruna. 18 listopada hiszpańskie radio podało informację, że na statku pękł prawdopodobnie następny zbiornik, gdyż na powierzchni wody pojawiła się druga plama mazutu, długa na prawie pięć kilometrów.
„Prestige” przewoził mazut. Jest to potoczna nazwa pozostałości po procesie destylacji ropy naftowej. Wykorzystuje się go jako olej opałowy oraz jako surowiec do otrzymywania olejów smarowych. Po zastosowaniu specjalnego procesu technologicznego zwanego krakowaniem otrzymuje się z niego także benzynę i lekkie oleje napędowe. Tak więc wszystkie trzy nazwy można w tym przypadku stosować wymiennie. Mazut zawiera substancje o właściwościach rakotwórczych. Na szczęście nie są one lotne i słabo rozpuszczają się w wodzie – awaria tankowca nie stanowi więc poważnego bezpośredniego zagrożenia dla zdrowia ludności zanieczyszczonego wybrzeża.
Niestety wszelkie próby zapobieżenia katastrofie nie powiodły się i rankiem szóstego dnia, 270 km od galicyjskiego wybrzeża, tankowiec przełamał się w pół. Obie części zatonęły osiadając na głębokości 3,5 tys. m. Na dnie znalazły się również zbiorniki z pozostałymi, prawie 70 tys. ton ropy. Obawiano się, że jeśli nie wytrzymają one olbrzymiego ciśnienia wody, to dojdzie do największego w historii wycieku ropy i skażenia środowiska morskiego. Przy niskiej temperaturze panującej na dnie morza ropa może zgęstnieć na tyle, aby pozostać pod powierzchnią wody. Choć rozpuszczałaby się w morzu przez wiele miesięcy, a nawet lat, to byłoby to mniej niebezpieczne, niż wypłynięcie jej na powierzchnię i zalanie brzegów.
Aby dokładnie oczyścić ptaki z lepkiego mazutu trzeba było używać szczoteczek do zębów
Fot. Carlos Sánchez SEO/BirdLife
Po dwóch tygodniach od zatonięcia statku do plaż Galicji dotarła nowa olbrzymia plama ropy, wobec której ratownicy byli całkowicie bezsilni. Wzburzony ocean i wysokie fale uniemożliwiały jakiekolwiek działania, a ropa w szybkim tempie zalewała brzeg. Już 400 km pas wybrzeża był zanieczyszczony, a kolejna plama zbliżała się do Zatoki Biskajskiej.
Na początku grudnia plamy ropy z tankowca dotarły do portugalskiej strefy przybrzeżnej. Władze Portugalii wcześniej zainstalowały na wodzie bariery, które miały powstrzymać przesuwanie się ropy w stronę brzegu. Wysokie fale zdawały się jednak nie zwracać na nie uwagi. Francja także podjęła środki zapobiegawcze – w rejonie zagrożonych wybrzeży prowadzono z powietrza obserwacje ruchu plam ropy ku wybrzeżom francuskim. W grudniu zanieczyszczonych było już 500 km wybrzeża Hiszpanii, a ropa nadal wydostawała się z zatopionego tankowca.
Główne zagrożenie stanowi obecnie spoczywający na dnie morza wrak. IFIMER (Francuski Instytut Badań Morskich) wysłał na miejsce zatonięcia „Prestige” swoją oceanograficzną łódź podwodną „Nautilus” (zdolną zejść do głębokości nawet 6 tys. m), aby przeanalizować stan wraku i załatać powstałe szczeliny. Podwodnej jednostce udało się zabezpieczyć początkowo kilkanaście pęknięć, ale powzięte środki są tylko prowizoryczne. Nawet jeśli uda się uszczelnić wszystkie otwory, to i tak z upływem czasu, w wyniku oddziaływania korozji, utworzą się w nim nowe szczeliny i w końcu cały ładunek dostanie się do morza. Dzięki regularnym obserwacjom wraku przez „Nautilusa” można było określić jego stan. Okazało się, że z początku (dopóki nie załatano szczelin) wyciekało z niego ok. 125 ton ropy dziennie. Najbardziej pesymistyczne prognozy wskazywały na to, że ropa będzie się wydostawała z tankowca co najmniej przez cztery lata, a skutki katastrofy będą odczuwalne nawet przez 10 najbliższych lat.
Nikt nie umie zadecydować, co zrobić z wrakiem. Jednym z proponowanych sposobów ograniczenia wycieku ropy z zatopionych kontenerów było wypompowanie jej na zewnątrz. Mimo że dotąd nie praktykowano tego na tak dużej głębokości (3,5 tys. m), to wierzono w powodzenie operacji. Do tego celu miała być użyta zdalnie sterowana wiertarka z wężem, którym wpompowano by olej rzepakowy przez wywiercony w kontenerze otwór. W ten sposób zostałby rozcieńczony gęsty olej opałowy, a powstały roztwór byłby łatwiejszy do wypompowania. Inną propozycją było zalanie wraku cementem. Oba rozwiązania byłyby jednak bardzo kosztowne.
Tak jak w przypadku poprzednich katastrof związanych z wyciekiem ropy w oczyszczaniu plaż brało udział wielu wolontariuszy. Ochotnicy i wojsko przy pomocy łopat, a nawet specjalnych „odkurzaczy” próbowali usunąć plamę ropy, której grubość przekraczała w niektórych miejscach 40 cm. Również rybacy przyłączyli się do tych działań, wybierając ropę prosto z morza. Nie byli do tego w żaden sposób przygotowani. Początkowo próbowali ją wyciągać za pomocą sieci rybackich, co nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Zaczęli więc używać do tego celu różnych pojemników, a w końcu nawet poszew od poduszek. Przez pierwszy miesiąc nie wiadomo było w jaki sposób zbierać ropę: ludzie pracowali gołymi rękami, we własnych ubraniach. Nie istniały żadne normy bezpieczeństwa. Zebrana przez wolontariuszy ropa przelewana była do specjalnych kontenerów i wywożona w głąb Galicji do utylizacji. Duża część tkwiła jednak przez wiele miesięcy w tym samym miejscu. Transport też był źle zorganizowany.
Setki ochotników w morderczej pracy starały się pomniejszyć skutki tej olbrzymiej katastrofy. Dzięki ich ofiarności udało się uratować wiele umierających, oblepionych ropą ptaków. Jednak w półtora roku po katastrofie wiadomo już, że zginęło ich dziesięciokrotnie więcej, niż początkowo sądzono – prawie ćwierć miliona! Najwięcej poniosło śmierć na pełnym morzu, w pobliżu wraku.
We Francji najbardziej dotkniętym gatunkiem jest nurzyk podbielały (Uria aalge), stanowiący 78,09% odratowanych ptaków. Zaraz po nim jest maskonur (Fratercula arctica) stanowiący 8,14% i alka krzywonosa (Alca torda) – 4,84%. Hiszpania pod każdym względem najbardziej ucierpiała z powodu katastrofy. Zostało nią dotkniętych aż 71 różnych gatunków, ale największy udział miały głównie trzy wyżej wspomniane, odpowiednio po: 52,48%, 16,97% i 16,64%.
Oblepione ropą ptaki przewożono do specjalnego ośrodka w stolicy prowincji La Corunii, gdzie były czyszczone i przed wypuszczeniem na wolność poddawane testom sprawdzającym ich zdolność do powtórnej adaptacji w naturalnym środowisku. Kontroluje się wówczas m.in. odporność piór na kontakt z wodą oraz funkcje oddechowe, gdyż u wielu ptaków, w związku z czasowym przebywaniem w niewoli (w punktach pomocy medycznej), rozwijają się choroby płuc. Ponieważ ptaki te żyją głównie nad morzem, ich pobyt w klatkach i w słabo wietrzonych pomieszczeniach może prowadzić do schorzeń układu oddechowego. Niestety, jeśli ptaki były w zbyt dużym stopniu pokryte mazutem, usypiało się je, gdyż bezcelowe było poddawanie ich zabiegom, których nie miały szans przeżyć.
Ponad 15 lat temu – 24 marca 1989 r. – u wybrzeży Alaski rozbił się tankowiec „Exxon Valdez”. Z jego zbiorników do Zatoki Księcia Williama wylało 39 tys. ton ropy. Jak wykazał raport opublikowany w grudniu 2003 r. w „Science”, pozostałości tej ropy wciąż pozostają w niektórych miejscach wybrzeża, zatruwając różne organizmy morskie – w tym będące na szczycie piramidy pokarmowej wydry morskie (Enhydra lutris), kaczki kamieniuszki (Histrionicus histrionicus) i łososie gorbusze (Oncorhynchus gorbuscha).
W odpowiedzi na różne katastrofy ekologiczne związane z wyciekami ropy do morza, francuska Liga Ochrony Ptaków we współpracy z służbami bezpieczeństwa publicznego oraz z wyspecjalizowanymi firmami, 8 marca 2003 r., utworzyła Ruchomą Jednostkę Opieki dla ptaków w niebezpieczeństwie. Jednorazowo może ona przyjąć 500 ptaków. Można ją też przenosić bezpośrednio na miejsca katastrof, takich jak wyciek ropy czy zanieczyszczenie rzeki.
Jednak nie tylko ptaki ucierpiały w wyniku katastrofy Prestige. Tysiące osób, żyjących dotychczas z połowu ryb, mięczaków i skorupiaków, straciły pracę. Przestały istnieć bogate łowiska i zanieczyszczone zostaly urodzajne w małże zatoki. Złociste plaże przestały też przyciągać turystów, a mieszkańcy dotkniętych katastrofą regionów żyją w większości wyłącznie z turystyki i z morza. Innym problemem jest osadzanie się produktów rozkładu ropy i długotrwałe konsekwencje, jakie będzie ono miało dla morskiego ekosystemu. Biorąc pod uwagę toksyczność mazutu, ponowne zasiedlenie środowiska przez różne organizmy może potrwać nawet dziesięć lat, gdyż tyle potrzeba dla wystarczającego rozkładu tej substancji.
Jak to zwykle bywa w przypadku tego typu katastrof, ilość substancji zgromadzonej podczas akcji zbierania ropy z powierzchni morza oraz oczyszczania plaż znacznie przekroczyła objętość mazutu, który wyciekł z tankowca. W samej Hiszpanii z morza zebrano 54 tys. ton płynnej mieszaniny ropy i wody, a z brzegu zebrano 63 tys. ton odpadów stałych (np. zanieczyszczonego piasku). W Portugalii i Francji ilości te były znacznie mniejsze, ale też znaczące (np. we Francji – 1,5 tys. ton substancji płynnej i ok. 15 tys. ton stałej). Dalsze bezpieczne zagospodarowanie takich ilości zanieczyszczeń to także poważny problem ekologiczny i ekonomiczny.
W następstwie rozmaitych katastrof tego typu, które miały
miejsce wcześniej, jako konsekwencje wycieku ropy naftowej do morza, można było
zaobserwować następujące zjawiska:
- zatrzymanie fotosyntezy morskich roślin;
- ograniczenie rozmnażania pewnych alg;
- ucieczkę ryb z zanieczyszczonych obszarów i obumieranie
dotkniętych skażeniem jaj, a w konsekwencji zmniejszenie populacji;
- u ptaków ropa rozpuszcza pokrywającą pióra warstewkę tłuszczu,
która chroni je przed wodą i zimnem. Z powodu toksyczności ropy mogą one umrzeć
również połykając ją przy próbach oczyszczenia piór za pomocą dzioba;
- ropa jest równie toksyczna dla embrionów, co zmniejsza możliwości
rozrodcze części ptasiej populacji;
Choć zatonięcie „Prestige” ze względu na skalę spowodowanej klęski ekologicznej zdominowało media, nie była to jedyna katastrofa morska w tamtym okresie. 14.12.2002 r. w pobliżu Dunkierki norweski samochodowiec „Tricolor” zderzył się z kontenerowcem „Kariba” zarejestrowanym pod flagą Wysp Bahama. W wyniku uszkodzeń rankiem następnego dnia „Tricolor” zatonął, osiadając na głębokości 25 m na uczęszczanym szlaku żeglugowym. Oprócz ok. 3000 luksusowych samochodów oraz ciągników i dźwigów, miał on na pokładzie około dwóch tysięcy ton paliwa. W ciągu kolejnych dni z jego wrakiem mniej lub bardziej groźnie zderzyło się kilka statków – pierwszy (już 16 grudnia 2002 r.) był statek towarowy „Nicola” płynący pod banderą Antyli Holenderskich. 1 stycznia 2003 r. we wrak uderzył zarejestrowany w Turcji tankowiec „Vicky”, przewożący 70 tys. ton łatwopalnej ropy naftowej. Najgroźniejsza była jednak kolizja w drugiej połowie stycznia z jednym z holowników duńskiej firmy ratowniczej Smit Salvage starającej się wydobyć paliwo z wraku. W jej wyniku uszkodzony został zbiornik paliwa i nieznana ilość ropy wydostała się do morza, tworząc plamę o długości osiem kilometrów. Szacuje się, że ropa z „Tricolor” spowodowała śmierć od 40.000 do 100.000 ptaków zimujących u wybrzeży Francji, Holandii i Belgii.
21 stycznia 2003 r. w Zatoce Algeciras w pobliżu Gibraltaru zatonęła barka przewożąca 1400 ton oleju napędowego. Z zatopionej barki nastąpił wyciek ropy, który zanieczyścił pobliskie plaże.
Na Bałtyku 24 lutego 2003 pływający pod banderą maltańską rosyjski tankowiec „Jewgienij Titow” z 27 tys. ton ropy zderzył się na pokrytej lodem Zatoce Fińskiej z statkiem handlowym zarejestrowanym na Gibraltarze. Dwa dni później oba uszkodzone statki zderzyły się ponownie. Na szczęście do wycieku paliwa nie doszło.
Jak widać, katastrofy morskie to zjawisko dość częste. W większości przypadków ich skutki ekologiczne mają zasięg lokalny. Katastrofa o skutkach ponadregionalnych zdarza się średnio „tylko” raz na trzy lata.
Tankowiec „Prestige” miał 26 lat i był w bardzo złym stanie. Specjalny sztab powołany do zbadania przyczyn wypadku stwierdził słabość konstrukcji tankowca, m.in. na poziomie kadłuba i cystern. Do pęknięcia mogło dojść w części, która już kilkakrotnie wcześniej była reperowana. Już w brytyjskim Gibraltarze stwierdzono zły stan techniczny okrętu, a mimo to dopuszczono tankowiec do dalszego użytkowania. Tankowiec należało wycofać z użytku latem 2002 roku, tymczasem w planach było jego dalsze użytkowanie przez następnych pięć lat. Nie wiadomo, kogo można obarczyć odpowiedzialnością za tę katastrofę, gdyż statek należał do greckiego armatora, pływał pod banderą Wysp Bahama, a transport ropy zakontraktowany był przez firmę ze Szwajcarii.
Lloyd's – największa światowa firma ubezpieczająca statki – rozważa zaprzestanie ubezpieczania tankowców jednokadłubowych. Zapewne część innych ubezpieczycieli poszłaby wkrótce w jego ślady, a pozostali znacznie podnieśliby stawki. To w krótkim czasie mogłoby wyeliminować tankowce typu „Prestige” z rynku.
Po katastrofie tankowca „Prestige” UE wprowadziła zakaz załadunku tego typu starych tankowców w portach krajów członkowskich Unii. Organizacja morska ONZ dopuściła ich użytkowanie jedynie do kwietnia 2005 roku.
W 2002 r. Komisja Europejska utworzyła specjalny fundusz przeznaczony na zwalczanie skutków katastrof. Wówczas został on przeznaczony na pomoc dla rolników dotkniętych klęską powodzi. W roku 2003 część środków dostali Włosi na likwidację skutków wybuchu Etny, a część Hiszpanie na walkę ze skutkami katastrofy tankowca „Prestige”.
W maju 2003 Parlament Europejski przyjął projekt dyrektywy o odpowiedzialności finansowej firm za wyrządzone szkody ekologiczne. Zanieczyszczanie mórz i oceanów – np. paliwem celowo wylewanym do morza lub dostającym się tam w wyniku niedbalstwa – będzie traktowane jak przestępstwo kryminalne. Projekt przewiduje surowe sankcje z karą więzienia włącznie, a rządy mają uzyskać prawną możliwość zatrzymywania podejrzanych statków zarówno w portach, jak i na morzu. Lobby żeglugowe sprzeciwia się tej propozycji, twierdząc, że jest ona sprzeczna z innymi umowami międzynarodowymi.
Ilu zatonięć należy się jeszcze spodziewać, zanim powzięte zostaną rygorystyczne środki zmuszające do respektowania przepisów bezpieczeństwa na morzu?
Piaszczyste plaże hiszpańskiej prowincji Galicja przyciągały turystów i surfingowców z całej Europy. Urozmaicone skalistymi wyspami wybrzeże Półwyspu Iberyjskiego było rajem nie tylko dla chcących tu odpocząć ludzi, ale i dla wielu gatunków ptaków.
Po katastrofie w 2002 r. wiele Państw zaczęło baczniej zwracać uwagę na to, jakie statki przepływają w pobliżu ich plaż. Hiszpania zagroziła użyciem marynarki wojennej, jeśli stare tankowce w typie „Prestige” zbliżą się zanadto do jej brzegów. Szwedzi i Duńczycy z kolei zażądali, aby stare tankowce płynące z portów rosyjskich czy łotewskich przemierzały Bałtyk po trasie biegnącej bardziej na południe (czyli bliżej Polski).
Rząd hiszpański oskarżany jest o opieszałość w usuwaniu skutków katastrofy. W całym kraju miały miejsce liczne protesty pod hasłem „Nunca Mais!” (Nigdy więcej!).
Samuel Delobbe
Andrzej Kepel
Adriana Bogdanowska
Niniejszy artykuł został napisany dzięki informacjom uzyskanym m.in. na następujących stronach: www.le-cedre.fr, www.sextan.com, www.lpo.fr (Ligue pour la Protection des Oiseaux) i www.seo.org (Sociedad Española de Ornitología).
Dokładnie 30 lat temu powstał Rezerwat im. Bolesława Papiego na Jeziorze Zgierzynieckim, którego głównym zadaniem jest ochrona siedlisk ptaków wodno-błotnych, znajdujących na jego terenie dogodne warunki lęgowe oraz bezpieczne schronienie podczas sezonowych wędrówek.
Dokładne badania florystyczno-faunistyczne rezerwatu oraz terenów przyległych ukazały wiele jego dodatkowych walorów przyrodniczych. Zachowały się tutaj jeszcze rozległe i bujne łąki oraz fragmenty naturalnych lasów liściastych z rzadkimi gatunkami roślin (rośnie tu m.in. tłustosz dwubarwny Pinguicula vulgaris ssp. bicolor, który bardzo rzadko pojawia się głównie na południowym wschodzie Polski). Skupię się tym razem tylko na roślinach, które nielicznym kojarzą się z dalekimi egzotycznymi podróżami, a większości z oszklonymi witrynami kwiaciarni.
Wiosna, a przede wszystkim maj, to przysłowiowa pora miłości. To właśnie wtedy wiele zwierząt łączy się w pary, to w tym czasie rośliny wybuchają feerią barw i zapachów, a i my nie pozostajemy na to wszystko obojętni. W okresie tym zakwitają nie tylko bzy i konwalie. Mało kto wie, że na podmokłych łąkach, w cienistych żyznych lasach i wilgotnych zaroślach właśnie o tej porze zaczynają kwitnąć nasze rodzime orchidee, czyli storczyki, a ściślej mówiąc – przedstawiciele rodziny storczykowatych (Orchidaceae). Często są nie mniej atrakcyjne od swych egzotycznych kuzynów. W Polsce występuje 46 gatunków tych roślin i wszystkie podlegają ścisłej ochronie gatunkowej.
Na terenie rezerwatu stwierdzono dotychczas występowanie pięciu z nich. Najwcześniej, bo właśnie w maju, trafimy na kwitnącego storczyka kukawkę (Orchis militaris), który upodobał sobie głównie nagrzane słońcem skraje zarośli (a nierzadko także same zarośla) i osłonięte od wiatru łąki. Preferuje on gleby zasobne w węglan wapnia. Jest to gatunek południowoeuropejski i w Polsce występuje tylko na izolowanych stanowiskach. Na terenie rezerwatu nie jest zbyt liczny (kilkadziesiąt osobników), ale jego różowo-fioletowe kwiatostany wyraźnie odcinają się od żółci zeszłorocznych traw czy brunatnych pędów słabo jeszcze ulistnionych krzewów. Jeśli uważnie przyjrzymy się pojedynczemu kwiatowi, na pewno zauważymy jego podobieństwo do sylwetki zakapturzonego człowieka, a dokładniej – mężczyzny...
Na przełomie maja i czerwca zakwitają kukułki. Nie, to nie błąd w druku – taką ptasią nazwę noszą najpospolitsze krajowe storczyki o czerwonoróżowych kwiatach. Inną obowiązującą nazwą jest stoplamek. Różne gatunki kukułek bardzo często krzyżują się ze sobą, a powstałe w ten sposób mieszańce są również płodne. Storczyki te znane są ze swej oszukańczej natury – kuszą owady barwnymi kwiatami, a ponieważ nie mają nektaru, nie dają im nic w zamian za zapylenie. Najczęściej dają się nabrać na ten fortel młode, niedoświadczone pszczoły.
W rezerwacie i na przylegających do niego łąkach rośnie tylko jeden przedstawiciel tej grupy: kukułka krwista (Dactylorhiza incarnata), która w ostatnich latach wykazuje wyraźną ekspansję. Na niektórych łąkach występuje w bardzo dużej liczbie (przeszło 1000 osobników!).
Siedliskiem kukułek są zwykle wilgotne łąki i torfowiska o podłożu wapiennym. Ostatnio obserwuje się w całej Polsce wkraczanie tego gatunku na miejsca zmienione przez działalność człowieka: rowy melioracyjne czy pastwiska. Gatunek ten wykazuje ogromną zmienność pod względem pokroju, barwy kwiatów czy wielkości i kształtu liści, stąd nietrudno o pomyłkę przy jego oznaczaniu.
Na jednej z łąk rezerwatu odnotowano występowanie pojedynczych osobników z podgatunku ochroleuca, który wyróżnia się żółtobiałymi kwiatami, bez charakterystycznego dla kukułek rysunku na warżce (wysuniętym lekko w przód dolnym płatku kielicha kwiatowego, który służy jako lądowisko dla zapylających owadów).
Wysokość pędu kukułki krwistej jest również bardzo zróżnicowana i może wynosić od 5 do 100 cm. Kwiatostan jest gęsty, złożony z wielu małych różowych kwiatów.
W czerwcu i lipcu kwitnie coraz rzadszy w całej Polsce kruszczyk błotny (Epipactis palustris), który dorasta do 70 cm. Jego dość niepozornie ubarwione duże kwiaty są luźno rozłożone na pędzie i nie tworzą zwartego jak u kukułek kwiatostanu. Nie mają też zapachu i nie wydzielają nektaru. Zdarza się, że owady (najczęściej trzmiele) siadają na warżce i próbują dostać się do wnętrza kwiatu, powodując w ten sposób jego zapylanie. Jeśli jednak żaden owad nie da się skusić samym wyglądem kwiatów – dochodzi do samozapylenia (pyłek spada na znamię słupka w obrębie tego samego kwiatu).
Kruszczyk błotny rośnie głównie na skrajach łąk i torfowisk, w miejscach wilgotnych i żyznych, zasobnych w węglan wapnia. I choć należy do gatunków narażonych na wymarcie, są jeszcze nawet w granicach miast miejsca, gdzie występuje masowo.
Znacznie częstszy, spotykany głównie w lasach i na przydrożach, jest jego krewniak – kruszczyk szerokolistny (E. helleborine), który kwitnie od czerwca do września. Jego pędy mogą dorastać do 1 metra. Różowo-zielonkawe kwiaty są drobne i doskonale wtapiają się w tło tworzone przez liczne trawy i inne rośliny zielne. W przeciwieństwie do kruszczyka błotnego, kwiaty tego storczyka wydzielają nektar. Ponieważ jednak nie są zbyt atrakcyjne dla zapylających je owadów, musiały uciec się do podstępu. W nektarze zawarte są pewne związki narkotyczne lub trujące, które sprawiają, że owad staje się otępiały, a więc dłużej przebywa na takim kwiecie. Istnieje więc większe prawdopodobieństwo, że dojdzie do zapylenia. Niestety, dla owada taka sytuacja często kończy się tragicznie, gdyż zamroczony staje się łatwym łupem drapieżników.
W samym rezerwacie oraz w bezpośrednim jego sąsiedztwie kruszczyk szerokolistny występuje niezbyt licznie, głównie w towarzystwie kukułki krwistej (choć zakwita nieco później) oraz listery jajowatej (Listera ovata), która tej wiosny została stwierdzona w zarośniętych krzewami rowach melioracyjnych.
Piękna, smukła listera, z dwoma charakterystycznymi jajowatymi (stąd nazwa gatunkowa) liśćmi u nasady pędu jest prawie niezauważalna wśród rosnących wokół niej roślin. Choć kwiatostan jest dość długi, to cienki i wiotki, a małe zielonkawe kwiaty bardzo niepozorne. Mimo swojego mało atrakcyjnego wyglądu, kwiaty przyciągają uwagę błonkówek oraz chrząszczy, dając im w zamian za zapylenie kroplę nektaru. Listera pojawia się zwykle w kwietniu, ale zakwita dopiero pod koniec maja. Kwitnące okazy można za to podziwiać przez całe lato.
Warto zaznaczyć, że storczyk kukawka i kruszczyk błotny należą do gatunków narażonych na wyginięcie w całej Wielkopolsce. W wyniku likwidacji bądź degradacji torfowisk oraz bagiennych i wilgotnych łąk, liczba siedlisk odpowiednich dla storczyków drastycznie spadła i wiele z nich już wyginęło, albo jest silnie zagrożonych. Ze względu na swoją wyjątkową urodę są też często zrywane lub wykopywane. Obecnie wszystkie objęte są ścisłą ochroną gatunkową i można nimi cieszyć oko wyłącznie w środowisku naturalnym, a jednym z takich wyjątkowych miejsc jest Rezerwat im. Bolesława Papiego na Jeziorze Zgierzynieckim.
Tekst i zdjęcia: Adriana Bogdanowska
O storczykach można przeczytać również w Biuletynie nr 2/1995 (zobacz: Storczyki - roślinni arystokraci)