Prywatne rezerwaty przyrody to w wielu regionach świata powszechny i istotny element krajowych systemów ochrony przyrody. Dotyczy to nie tylko obszarów wykupywanych przez organizacje przyrodnicze w ubogich krajach tropikalnych, ale jest też popularne w najbogatszych państwach świata. Dlaczego prawie nie słyszymy o takich rezerwatach w Polsce?
Prywatna łąka na Śląsku przeznaczona na cele ochrony przyrody. Obecnie właściciel nie ma wpływu na gospodarkę łowiecką na tym terenie. Przygotowywane zmiany przepisów umożliwiłyby mu sądowe wprowadzenie zakazu polowań ze względu na przekonania religijne lub etyczne, ale nie z powodów przyrodniczych
rys. Andrzej Kepel
Trudno mi było się zdecydować – jaki temat wybrać do niniejszego, cyklicznego artykułu. Błędów i niejasności w obowiązujących przepisach jest tak dużo, że stanąłem przed klasycznym dylematem osiołka przy zbyt suto zastawionych żłobach. Podobną trudność sprawiają najnowsze ministerialne propozycje zmian w prawie. Opinia PTOP „Salamandra” do projektu nowelizacji ustawy o ochronie przyrody z lipca 2016 roku zajęła 24 strony gęstego tekstu1. Popularne omówienie tych uwag zajęłoby cały numer Magazynu. Tymczasem 8 grudnia do opinii publicznej wyciekły nowe projekty2, których brzmienie i potencjalne skutki są jeszcze gorsze. W końcu zdecydowałem, że tym razem zamiast omawiać to, co w aktualnych przepisach i projektach jest, zajmę się jednym z zagadnień, którego w nich brakuje.
W 1998 roku w opinii „Salamandry” zatytułowanej Propozycje zmian w niektórych aktach prawnych dotyczących przyrody i jej ochrony zwróciłem uwagę, że w Polsce brakuje prawnego umocowania terenów mających chronić przyrodę na podstawie decyzji właściciela cennych przyrodniczo gruntów. Przedstawiłem wówczas propozycje regulacji, które mogłyby tę lukę zapełnić. Choć projekt jest już pełnoletni, nic się w tej sprawie nie zmieniło – warto więc temat przypomnieć. Dodatkową zachętę do tego stanowi rezolucja tegorocznego Światowego Kongresu Ochrony Przyrody IUCN zatytułowana „Wspieranie obszarów prywatnie chronionych”. Wzywa ona m.in., by promować i podtrzymywać ochotniczą, długoterminową ochronę przyrody na gruntach prywatnych i należących do różnych wspólnot, doceniając rolę, jaką odgrywają one m.in. w zachowaniu i odtwarzaniu różnorodności biologicznej.
Przyroda nie zna granic, w tym tych pomiędzy różnymi formami własności. Wiele stanowisk gatunków chronionych czy cennych siedlisk można spotkać poza gruntami będącymi własnością państwową. Prywatne nieruchomości o wysokich walorach przyrodniczych często otaczają tereny objęte formalną ochroną (np. parki narodowe) lub stanowią korytarze ekologiczne między nimi. Czasami w rękach osób fizycznych lub prawnych są też prawdziwe perełki przyrodnicze. Żadnego państwa nie stać na to, by wykupywać wszystkie cenne obszary. I nie ma takiej potrzeby. Wystarczy nieraz pozwolić właścicielom lub nieco ich zachęcić, by sami podejmowali odpowiednie działania. Mimo bowiem antyprzyrodniczej propagandy, z którą coraz częściej mamy ostatnio do czynienia (nie tylko w Polsce), wciąż znaczna część społeczeństw lubi i szanuje naturę i chętnie pomogłaby ją chronić, nawet kosztem pewnych wyrzeczeń. Jednocześnie ludzie zwykle nie chcą pozbywać się swojej ziemi, ani godzić na objęcie jej „państwowymi” formami ochrony przyrody. Obawiają się (często zasadnie), że utracą wpływ na to, co na ich posiadłości się dzieje.
W wielu przypadkach bardzo dobrym rozwiązaniem powyższych problemów są właśnie „prywatne obszary chronione”. Według definicji Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN) są to tereny, które spełniają trzy kryteria:
1) dominującym celem gospodarowania nimi jest ochrona różnorodności biologicznej (mogą to być także np. grunty rolne, jeśli sposób ich użytkowania jest podporządkowany ochronie występujących tam cennych gatunków lub siedlisk);
2) ich ochrona może, ale nie musi być formalnie wspierana przez państwo (to kryterium obejmuje więc wszelkie grunty);
3) stanowią własność lub są w inny sposób zabezpieczone przez pojedyncze osoby, wspólnoty, organizacje pozarządowe, spółki (zarówno zarobkowe, jak i np. zawiązane w celu wspólnego zarządzania takimi obszarami), firmy komercyjne, jednostki naukowe lub podmioty religijne.
Ochrona cennych przyrodniczo terenów oparta na prawie własności i woli właściciela to nie jest nowy pomysł. Przeciwnie – pierwszy rezerwat we współczesnym rozumieniu tego słowa był właśnie przedsięwzięciem prywatnym. Stworzył go w roku 1821 w północnej Anglii ekscentryczny przyrodnik i podróżnik, wynalazca budek dla ptaków – Charles Waterton. Aby chronić występujące na swojej posiadłości zwierzęta przed kłusownikami, otoczył ją wysokim murem i ogłosił „rezerwatem przyrody i ptactwa wodnego”. Prowadził tam działania z zakresu ochrony czynnej oraz udostępniał teren zwiedzającym. Pierwszy rezerwat państwowy powstał kilkanaście lat później, w 1836 roku w Niemczech. W celu powstrzymania niszczenia wzgórza Drachenfels nad Renem rząd Prus wykupił tamtejsze kamieniołomy – obecnie jest to park narodowy.
Mostek nad rzeką Sarapiquí w prywatnej ostoi przyrody Tirimbina, zawieszony na wysokości koron drzew, to jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych Kostaryki. Kilka sąsiadujących ze sobą prywatnych posiadłości chroni tu ponad 600 ha lasu deszczowego, w tym częściowo o charakterze pierwotnym
rys. Marta Kepel
Współcześnie najwięcej rezerwatów i innych obszarów przyrody chronionej będących własnością osób, firm lub organizacji funkcjonuje w krajach o tradycyjnie silnej ochronie praw własności – np. w USA, Wielkiej Brytanii oraz jej byłych koloniach (zwłaszcza w Afryce Południowej i Wschodniej), a także w wielu krajach Ameryki Środkowej i Południowej. Stanowią one często bardzo istotną część krajowych sieci obszarów chronionych. Wiele z tych państw wprowadziło prywatne rezerwaty do swojego systemu prawnego – gwarantując właścicielom pewne profity w zamian za długoterminową ochronę terenów (np. zwolnienia z podatków czy wsparcie merytoryczne państwowych służb ochrony przyrody). Istnieją tam też liczne organizacje skupiające lub wspierające właścicieli prywatnych ostoi przyrody. Przykładowo la Alianza Latinoamericana para la Conservación de Reservas Naturales Privadas (Latynoamerykański Sojusz dla Ochrony Prywatnych Rezerwatów Przyrody) skupia właścicieli prawie 4,5 tysiąca obszarów chronionych o łącznej powierzchni ok. 5,65 mln hektarów, czyli mniej więcej tyle, co powierzchnia wszystkich polskich parków narodowych, plus… całe województwo wielkopolskie z zachodniopomorskim i jeszcze Warszawa na dokładkę. To daje pewne wyobrażenie o skali i znaczeniu zjawiska.
Tej formy ochrony niemal zupełnie nie uświadczy się natomiast w regionach świata, w których wola właściciela ziemi nie ma większego znaczenia w zderzeniu z kaprysem władzy, czyli np. w krajach o systemie komunistycznym czy niestabilnych systemach politycznych.
W naszym kraju prywatne inicjatywy ochrony terenów cennych przyrodniczo także mają swój początek jeszcze w XIX wieku. W 1889 roku hrabia Władysław Zamoyski zakupił znaczną część Tatr z przeznaczeniem pod przyszły park narodowy. Więcej inicjatyw powstało w dwudziestoleciu międzywojennym. Na przykład w 1921 roku na gruntach stanowiących własność Stanisława K. Drohojowskiego utworzono mały rezerwat w celu ochrony łąk wokół ruin zamku w Czorsztynie, co stanowiło początek działań prowadzących do utworzenia Pienińskiego Parku Narodowego. W kolejnych latach powstawały inne niewielkie rezerwaty prywatne w Małych Pieninach. Po II wojnie światowej – do czasu upadku komunizmu – działania takie nie miały racji bytu. Dopiero w latach 90. ubiegłego wieku niektóre pozarządowe organizacje przyrodnicze zaczęły kupować wybrane grunty i obiekty w celu zabezpieczenia ich walorów przyrodniczych. Najczęściej były to rozmaite łąki, które dzięki ekstensywnemu użytkowaniu stanowią np. cenne siedliska różnych gatunków ptaków. PTOP „Salamandra” nabyło w tym czasie jeden z poznańskich fortów, stanowiący ważne zimowisko nietoperzy.
Także osoby prywatne z różnych regionów Polski wyrażają zainteresowanie ochroną przyrody na swoich gruntach. Najbardziej zdeterminowani, ze względu na brak zabezpieczeń prawnych, najczęściej starają się o ustanowienie na tych obszarach „państwowych” form ochrony. Z inicjatywy właścicieli powstały np. rezerwaty Stawy Gnojna im. Rodziny Bieleckich w woj. mazowieckim (2004 r.) i Gubińskie Mokradła w województwie lubuskim (2011 r.). Częściej jednak tereny takie obejmowane są ochroną jako użytki ekologiczne, a czasami także obszary Natura 2000. W trakcie realizacji różnych programów ochronnych stosunkowo często spotykamy się z ofertami, że ktoś jest gotowy przeznaczyć swoje grunty na cele danego programu (np. ochrony susła moręgowanego). Niestety – liczba prywatnych „rezerwatów” czy innych ostoi przyrody jest w naszym kraju wciąż znikoma. Dlaczego?
Aby „społeczne ostoje przyrody” (taką nazwę zaproponowałem w 1998 roku i uważam, że nadal pasuje do polskich warunków) miały szansę zaistnieć na większą skalę i skutecznie przyczyniały się do ochrony różnorodności biologicznej, należy w przepisach zabezpieczyć interesy: właścicieli, państwa i natury.
Właściciele terenów przede wszystkim nie mogą być karani za przeznaczenie swoich posiadłości na cele ochrony przyrody i rezygnację z czerpanych z nich dochodów lub znaczące ich ograniczenie. Jeśli organy ochrony przyrody potwierdzą, że walory danej ostoi zasługują na ochronę, to nie można posiadacza zmuszać do płacenia od takiej nieruchomości podatków jak od gruntów użytkowanych komercyjnie. Właściciele nie powinni także podlegać opłatom i ograniczeniom związanym z zaprzestaniem użytkowania, wynikającym z ustawy z dnia 3 lutego 1995 r. o ochronie gruntów rolnych i leśnych czy ustawy z dnia 11 kwietnia 2003 r. o kształtowaniu ustroju rolnego. Jeśli organ ochrony przyrody uzna, że na danym terenie potrzebne są działania z zakresu ochrony czynnej, z którymi wiążą się koszty – powinien mieć możliwość podpisania długookresowej umowy na wspieranie takich działań. Także pomoc merytoryczna ze strony służb państwowych może być bardzo cenna. Jeśli z różnych przyczyn właściciel nie będzie w stanie dalej samodzielnie opiekować się daną ostoją, wówczas powinien mieć możliwość swobodnego przekazania lub sprzedaży jej innemu podmiotowi, który przejmie te zadania, np. organizacji przyrodniczej. W przypadku gruntów kwalifikujących się jako nieruchomości rolne obecne przepisy ustawy o kształtowaniu ustroju rolnego całkowicie to uniemożliwiają.
Interes państwa (i jego budżetu) polega na tym, żeby z ewentualnych ulg czy zwolnień można było korzystać tylko wówczas, jeśli na danym gruncie czy obiekcie rzeczywiście występują (lub mogą wystąpić po podjęciu odpowiednich działań) walory przyrodnicze zasługujące na ochronę, a podjęte przez właściciela prace (lub ich zaniechanie) rzeczywiście służą tej ochronie. Tak więc tworzenie społecznych ostoi przyrody (korzystających z takich przywilejów) i ustalanie zasad gospodarowania nimi powinno wymagać akceptacji organów ochrony przyrody. Jednocześnie zaniechanie realizacji ustalonego planu prowadzące do utraty chronionych walorów lub przedwczesne (przed upływem uzgodnionego minimalnego okresu ochrony) podjęcie decyzji o zmianie przeznaczenia gruntów i np. powrotu do ich intensywnej uprawy powinny wiązać się z koniecznością zwrotu całości lub odpowiedniej części korzyści uzyskanych z tytułu ulg i zwolnień.
Większość z powyższych zasad zabezpiecza także interesy przyrody (np. konieczność właściwego planowania działań i zapewnienie odpowiednio długiego terminu ochrony). Jednak konieczne byłyby także dodatkowe regulacje. Społeczne ostoje przyrody powinny uzyskać podobną ochronę prawną przed zakusami inwestorów czy szkodami w środowisku jak inne ustawowe formy ochrony przyrody o podobnych walorach. Trzeba także wprowadzić możliwość ustanawiania na tych terenach przez właściciela pewnych zakazów lub ograniczeń, np. dotyczących polowań.
Wierzę, że kiedyś doczekamy się ministra środowiska (oraz odpowiednio silnej i wpływowej grupy posłów, która go poprze), któremu będzie zależało na skutecznej ochronie przyrody, a jednocześnie będzie gotów zaproponować nowatorskie (w warunkach polskich) rozwiązania angażujące pozytywnie społeczeństwo. Do tego czasu „róbmy swoje”. Promujmy istniejące nieformalne prywatne obszary chronione, zachęcajmy właścicieli terenów cennych przyrodniczo i pomagajmy im merytorycznie, przypominajmy o potrzebie zasadniczej nowelizacji polskiego prawa ochrony przyrody w kierunku poprawy jego skuteczności.
Andrzej Kepel
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Teraz, gdy piszę te słowa, na niebie tworzą się soczewkowate różowe chmury i towarzyszy im szum dzikich fal mielących wytrwale błękitne kawałki cielącego się nieopodal lodowca. Wyrzucane na kamienistą plażę ociosane lśniące bryłki lodu idealnie pasują do czajnika, który właśnie gaworzy na piecu. Można powiedzieć − ocean serwuje herbatę. Piec wesoło mruczy i ogrzewa zziębnięte od lornetki dłonie, bo od świtu wypatruję humbaków i orek w zatoce. Zanim zobaczy się samo zwierzę, najpierw widzi się jego oddech – białe pióropusze nad granatem oceanu, mobilne gejzery głębin. Tak malowniczych poranków będzie jeszcze sporo przez pół roku pracy i mieszkania w dwuosobowym refugium na końcu świata. Dwa rosłe słonie morskie ryczą i pojedynkują się nieopodal, wśród potężnych głazów. Z zachodniej strony plaży zbliża się tłum niewysokich gości w schludnych czarno-białych ubrankach. Rzut oka przez lornetkę i już wiem, że za jakiś kwadrans zamelduje się pod schodami grupa pingwinów białobrewych. Zabawnie wyglądają te nieloty, gdy wędrują po kamieniach. Wówczas ich kolebiący się krok staje się jeszcze bardziej rozchwiany. Uparci z nich piechurzy.
Czasem mam wrażenie, że jestem na innej planecie i chyba trochę tak jest. Ten świat jest tak inny, że nie ma go do czego porównać. Chce się tu wracać. Magnetyczne działanie bieguna? Coś w tym jest. Wróciłam do Antarktyki, by spędzić tu pracowicie kolejne podbiegunowe lato.
Moja praca polega na stałym monitorowaniu kawałka Wyspy Króla Jerzego, a konkretnie jednego z jej ściśle chronionych obszarów (Antarctic Specially Protected Area – ASPA 151) i wykonywaniu badań zleconych przez naukowców z PAN*. Codziennie wychodzimy w teren i monitorujemy od kilku do kilkunastu kilometrów obszaru świata wyznaczonego przez ściany lodowców. Mamy do dyspozycji niewiele ponad 6,5 kilometra linii brzegowej i około kilometra gór w głąb lądu. I widok na całą Zatokę Króla Jerzego, Górę Nadziei, Wyspę Pingwina i kawałek cieśniny Bransfielda.
Częstymi gośćmi na podwórku podbiegunowej chatki są młode słoniki, które z ciekawością śledzą każdy ruch dziwnych dwunożnych ssaków
Odkąd stopniała część śniegu i jest akurat odpływ, wędrujemy po łachach czarnego piasku plaży. Wiatr w oczy, ale można się przyzwyczaić. Do piachu w ustach, uszach i gaciach również. Gdy odpływ się kończy, skacze się po bogatych w kolory i kształty kamieniach, chropowatych skałach wulkanicznych i śliskich, błotnistych zboczach. Wśród szaroburego rumoszu stoków poruszamy się ostrożnie, aby ominąć ewentualne gniazda rybitw i wydrzyków − mistrzów kamuflażu. Po około dwóch kilometrach wdrapujemy się na skałę Lions Rump, czyli główne pingwinisko zamieszkałe przez kilka tysięcy pingwinów Adeli (białookich), białobrewych i maskowych. Tu sprawdzamy, dostrzegamy, notujemy, mierzymy, ważymy, liczymy, obserwujemy, porównujemy, zaznaczamy w GPS, dokumentujemy, nagrywamy itp. Praca niezwykle ciekawa, choć zdarza się, że daje w kość, gdy akurat zacina mokrym śniegiem, a trzeba wprowadzać dane w urządzeniu wielkości smartfona.
Skała Lions Rump z dołu wygląda tak, jakby na jej urwiskach stały tłumy ludzi we frakach, czekając na jubileuszowy koncert gwiazdy muzyki klasycznej. I faktycznie, jest przedstawienie, tylko gdy podejdzie się bliżej, to okazuje się, że te wytwornie odziane tłumy to główni wykonawcy. Rwetes niesamowity! Dźwięki w przybliżeniu: adelka − krakanie gawrona połączone z niskim gardłowym warczeniem psa i (gdy nadlatuje drapieżnik) odgłosem marcującego kota. Białobrewy zwany gentoo − gwizdek z jarmarku, taki z rozwijanym papierowym rulonikiem, używany naprzemiennie na wdechu i wydechu. Maskowy zwany policjantem − skrzypiąca stara szafa. Raz po raz z góry dochodzi przeciągła, groźna nuta. Wówczas część wykonawców pauzuje i sprawdza, czy jaja bądź pisklaki są dobrze schowane. To nadlatują wydrzyki. Polują intensywnie, bo same też już wysiadują jaja. Wszyscy tu walczą o przetrwanie. Na zboczach pingwiniska gniazdują mewy południowe i pochwodzioby. Te drugie z wyglądu przypominają śnieżnobiałe gołąbki pokoju, ale to tylko pozory − w rzeczywistości czekają na chwilę nieuwagi, aby w dzikim amoku zdemolować gniazda mewom. Z kolei w szczelinach skał i w rumoszu kryją się małe oceanniki, w locie przypominające hybrydę jaskółki z płetwami i motyla. U podnóża skały rozpościerają się natomiast coraz liczniejsze... „chlewy”. Trudno nazwać inaczej skupiska kilkudziesięciu, a nawet kilkuset koczujących słoni morskich. W nieraz dwupiętrowych kłębach zalegają tak całymi dniami i czekają, aż wylinieją. Oczywiście żaden nie kwapi się, by odejść na bok za potrzebą i żadnemu nie przeszkadza czyjaś potrzeba realizowana mu na nosie przez kompana. Do tego te ryki i chrumkania w wydaniu XXL − naprawdę gigantyczny chlew!
Przepierzająca się adelka kwili i trąca dziób rodzica, dając do zrozumienia, że już czas na pakiecik kryla
(...) Adelkowe pisklaki przepierzają się gwałtownie i puch wypada kłębami, odsłaniając grafitowego młodzieniaszka. Sęk w tym, że ten puch odłazi niesymetrycznie i nierównomiernie. Jednym słowem mamy teraz na pingwinisku kilka tysięcy wrzaskliwych paskudek o zadziornym temperamencie. Panuje tu też prawdziwa rewia fryzur − od zupełnego skina przez punka, różne style afro, po farbowaną alternatywę, a bywa i fryz na Elvisa. Są łysi brodaci, z bokobrodami, z kitkami po bokach, z tyłu i na piersiach. Jedni w obszernych pumpach, inni bez gaci, ale za to w bufiastych kufajkach. Widzi się trudne do sklasyfikowania subkultury w farbowanych „cicikach” na łopatkach czy też w negliżu, lecz za to w rękawiczkach. Istny mix, zupełnie jak na Woodstocku czy innej podobnej imprezie. No i jak to młodzież − młode pingwiny również przejawiają pociąg do elektroniki: już kilka razy wywróciły mi kamerkę i próbowały ją naprawić. Wszystkie „kurczaki” chodzą teraz do pingwinich przedszkoli. Zbijają się w kilkudziesięciopisklęce grupy pilnowane przez osobniki dorosłe (ciekawe, jak one uzgadniają, kto zostaje na warcie). A w przedszkolu, jak to w przedszkolu: przepychanki, próby sił i głosu, wzajemne podskubywanie, a nawet wagary. Opiekun pilnuje, ale i przywalić skrzydłem-deską potrafi, oj, potrafi! Tych skrzydeł boją się nawet petrelce i wydrzyki, zwłaszcza jak rusza na nie szturmem cała pingwinia banda. Przyznaję, że i u mnie budzą respekt ci mali wojownicy. Wzburzonej adelce naprawdę lepiej zejść z drogi. Bez względu na skądinąd słusznie zarobione siniaki jestem pełna podziwu dla tych ptaków − trudy i niebezpieczeństwa, z jakimi borykają się od najmłodszych lat, sprawiają, że ich życie to naprawdę ciężka orka... Wydrzyki kradną jaja, petrelce porywają pisklęta, lampart w zatoce ostrzy zęby na dorosłe pingwiniego rodu. A śmierć jednego z rodziców to automatycznie wyrok dla piskląt. Do tego sztormy, wichury, śnieg, mróz, wyskakiwanie z oceanu na ląd w zwale wzburzonego falą lodowego paku. Innym razem upał – kilka stopni na plusie, które potrafią wykończyć maluchy w puchowych kubraczkach. Pingwiny to naprawdę twardziele!
Jedną z ulubionych zabaw młodych fok jest pławienie się w kałużach. Na zdjęciu Braciszkowie Tłuścioszkowie z Hut Beach
Pisklęta białobrewe przepierzają się subtelniej i cały czas sprawiają wrażenie milusińskich pluszaków. Tyle tylko, że są już wielkości indyków. Te indyki w puchu zdają się większe od rodziców. W rzeczywistości większe nie są, ale z pewnością tłustsze. Taki rodzic nie dość, że przynosi w sobie kilkanaście pakietów kryla albo głowonogów i musi je zwymiotować dziób w dziób nienażartej latorośli, to jeszcze wcześniej sporo się nabiega z pełnym brzuchem, zanim odda posiłek. Wygląda to trochę tak, jakby stare pingwiny przygotowywały swoje pociechy do startu w maratonie − trenują je wytrwale, uciekając w trybie turbo z całym złowionym w oceanie łupem. Głodomory gonią ile sił w nogach za opakowanym w rodzica pokarmem. A rodzic ledwo zipie, bo ma w żołądku depozyt wielkości grejpfruta. Ale to faktycznie jest trening − młode muszą nabrać kondycji przed wejściem w dorosłość i oczywiście przed wystartowaniem w antarktycznym maratonie. Maratonie Przetrwania.
Antarktyka. Jestem tu znowu. I czuję się gościem, który dostąpił niezwykłego przywileju. Jednocześnie mocno odczuwam swoją inność w tym surowym świecie. Wszystkie żyjące tu istoty są doskonale do niego przystosowane, a człowiek marznie, gdy zatrzyma się choć na chwilę. Wiatr podcina nogi i ciężko się nieraz poruszać, a pingwiny ochoczo prują pod wiatr. Wspinają się w śniegu, błocie i piachu niezwykle zwinnie i szybko, by złożyć jaja na stromych skalistych graniach. Ja się potykam, spływam z błotnym strumieniem, poruszam się niezgrabnie, najpierw testując podłoże kijkiem. Potem wracam plażą do domu, lawirując między głazami, ślizgając się na lodzie. Słoń, z pozoru nieruchawy kolos, przebywa błyskawicznie w kilku susach, a raczej suwach, nastręczający mi kłopotów odcinek. Zwierzęta są tutaj u siebie. Pozwalają podejść blisko, jeśli tylko zachowujemy stosowny dystans, szacunek, tempo gestów, ton głosu. Pozwalają zajrzeć do gniazd, oczu, pysków. Tę obojętność, z jaką przyroda nas tu traktuje, przyjmuję jako akt wyjątkowej akceptacji i wyróżnienia dla Homo sapiens. Najwyższym zaszczytem jest zostać potraktowanym jak kamień. A może to ostateczny test na to, czy jako gatunek nadajemy się do Raju?
Pozdrawiam Czytelników SALAMANDRY prosto z polarnego Eldorado Lions Rump na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych.
Tekst i zdjęcia: Ania Grebieniow
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
pingwin białooki (Pygoscelis adeliae)
pingwin białobrewy (Pygoscelis papua)
pingwin maskowy (Pygoscelis antarcticus)
mewa południowa (Larus dominicanus)
pochwodziób żółtodzioby (Chionis albus)
oceanniki: oceannik żółtopłetwy (Oceanites oceanicus) i oceannik czarnobrzuchy (Fregetta tropica)
petrelce (Macronectes spp.)
wydrzyki (Stercorarius spp.)
humbak (Megaptera novaeangliae)
orka (Orcinus orca)
słoń morski południowy (Mirounga leonina)
lampart morski (Hydrurga leptonyx)
Rozśpiewane wiosną szpaki mają niezwykle bogaty repertuar wokalny, są przy tym świetnymi naśladowcami głosów innych ptaków. I to do tego stopnia, że gdy miewałem przed sobą gęstą koronę dużego drzewa pełnego szpaków, wcale nierzadko łapałem się na odruchowym poszukiwaniu w niej wodno-błotnych czajek, kulików czy łysek.
Więcej w drukowanym wydaniu SALAMANDRY...
Tekst i zdjęcia: Mateusz Matysiak
www.mateuszmatysiak.pl
Chłodne poranki i żółknące liście zwiastują powietrzne wędrówki. Co roku o tej porze tysiące ptaków wyruszają w trudną i często niebezpieczną podróż na zimowiska. Niektóre jednak pozostają z nami przez cały rok, prowadząc koczowniczy tryb życia i próbując za wszelką cenę przetrwać ten bardzo niekorzystny dla siebie czas. I to właśnie one (oraz te, które w tym czasie przylatują do nas z dalekiej Północy) przyciągają moją szczególną uwagę, gdy rozszczebiotanymi stadkami przemieszczają się w koronach drzew. Można wśród nich dostrzec króla tych jesiennych zgromadzeń. I paradoksalnie jest nim najmniejszy z ptaków europejskich.
Więcej w drukowanym wydaniu SALAMANDRY...
Tekst i zdjęcia: Piotr Górny
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.piotr-gorny.pl
Bywa, że na jednym, nawet niewielkim zbiorniku wodnym spotyka się kilka par perkozków. Przy takim zagęszczeniu określenie swego rewiru i jego kontrola to sprawy priorytetowe, dlatego też czasem dochodzi do potyczek między poszczególnymi osobnikami
Poranna mgła niczym delikatny dywan puchu przykrywa cały staw. Słońce leniwie unosi się znad widnokręgu, a moje zmysły, jakby złapane w magiczną sieć, koją wrażliwą duszę. Błogą ciszę przerywa nieadekwatny do nastroju, piskliwy, przerywany dźwięk. Cóż to za tajemnicza postać odzywa się z zakamarków stawu? Słychać, a nie widać – żartobliwie odnoszę swoje myśli do niewielkich psiaków, które mijam, jadąc rowerem przez małe wioski. Dźwięk wydobywa się ze skraju trzcinowiska, na którego tle pojawia się maleńki ptaszek i przenikliwie wpatruje się w moje zamaskowane „szklane oko”.
Więcej w drukowanym wydaniu SALAMANDRY...
Tekst i zdjęcia: Karol Grabski
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zakład Zoologii
karolgrabski.pl