Polskie Towarzystwo Ochrony Przyrody „Salamandra”
 

W służbie ptakom

Park Narodowy Ujście Warty jest najmłodszym parkiem narodowym w kraju. W zeszłym roku obchodził dziesięciolecie powstania, jednak ochrona tych terenów rozpoczęła się już w 1977 roku. Powołano wówczas rezerwat przyrody „Słońsk”, dla ochrony lęgowisk i żerowisk licznie przebywających tam ptaków. Siedem lat później obiekt wpisano na listę konwencji ramsarskiej, skupiającą obszary wodno-błotne o między-narodowym znaczeniu. Stało się tak, gdyż rozlewiska nadwarciańskie są miejscem rozrodu i migracji wielu rzadkich gatunków ptaków w skali europejskiej.

Fot. Adriana Bogdanowska

Około 250 lat temu Ujście Warty wyglądało inaczej niż dziś. W miejscu łąk i zarośli wierzbowych rosły lasy łęgowe. Teren był stale zalewany przez wody Warty, wpadającej do Odry licznymi odnogami. Nie było miejsca na grunty uprawne czy pastwiska. Nieliczni mieszkańcy trudnili się połowem ryb i raków. Prócz niedostatku żywności, panował niesprzyjający mikroklimat. Wszechobecna wilgoć, przy niskim jednocześnie poziomie medycyny, sprzyjała roznoszeniu się chorób. Powodzie powodowane przez Odrę i Wartę często nawiedzały mieszkańców pobliskiego Kostrzyna, miasta leżącego u zbiegu obu rzek. Tylko w II połowie XVII oraz I połowie XVIII wieku rzeki wylały czternaście razy, nie wliczając w to mniejszych podtopień. Woda niszczyła domostwa oraz uprawy. Dlatego rozpoczęto melioracje najbardziej narażonych terenów w obrębie przełomu Odry. W drugiej kolejności zajęto się Wartą. Jej regulacja na wielką skalę ruszyła po wojnie siedmioletniej. Zbiegło się to poniekąd z nurtem odbudowy powojennych zniszczeń. W latach 1765–1766 na zlecenie Fryderyka II Wielkiego sporządzono plan uregulowania Warty od granicy z Polską, aż po samo ujście rzeki. Prace rozpoczęto niezwłocznie. Budowano wały przeciwpowodziowe, a dzięki osuszaniu bagien pozyskano wiele terenów pod pastwiska. Prace zwieńczono wybudowaniem Kanału Fryderyka Wilhelma, który do dziś łączy Wartę z Odrą. Choć kontynuowano czynne przeciwdziałanie powodziom, to zdarzały się one nadal – w I połowie XIX wieku Warta wylała osiem razy. Obrona przed żywiołem była tylko jedną z przyczyn melioracji. Fryderyk II Wielki kontynuował politykę swoich poprzedników, ukierunkowaną na zdobywanie nowych terenów i późniejsze ich germanizowanie, co znane jest jako kolonizacja fryderycjańska. Zakładano nowe wsie, sprowadzano ludność wyznania protestanckiego oraz Olędrów, biegłych w osuszaniu podmokłych terenów.

Rola krów w utrzymywaniu niskiej roślinności tam, gdzie nie wjedzie kosiarka, jest nieoceniona

Rola krów w utrzymywaniu niskiej roślinności tam, gdzie nie wjedzie kosiarka, jest nieoceniona
Fot. Adriana Bogdanowska

Po zakończeniu II wojny światowej i wysiedleniu Niemców na terenach Ujścia Warty próbowano wprowadzić intensywną gospodarkę łąkowo-pastwiskową. Nie powiodło się to jednak, a co więcej, zaniedbano konserwację urządzeń melioracyjnych. W efekcie, woda coraz częściej zalegała na powierzchni łąk, utrudniając ich wykorzystanie. Zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki sukcesji wtórnej. Proces ten polega na odradzaniu się przyrody do kształtu sprzed (jak się to stało tutaj) działalności człowieka. Uprzednio, gdy tereny były użytkowane rolniczo, roślinność o pędach zdrewniałych nie miała możliwości wzrostu – wypas zwierząt oraz koszenie łąk ograniczały jej ekspansję. W końcowej fazie sukcesji pojawiłyby się zakrzaczenia i zadrzewienia podobne do tych, które rosły przed rozpoczęciem regulacji rzeki. Zarośnięcie okresowo podmokłych łąk pociągnęłoby za sobą zmniejszenie przestrzeni życiowej dla ptaków, co w następstwie znacznie ograniczyłoby ich liczebność.

W celu przeciwdziałania niekorzystnym z punktu widzenia ptaków zmianom podjęto czynne działania ochronne polegające na ekstensywnym gospodarowaniu łąkami. Forma i charakter działań są te same co przed dziesięcioleciami, lecz podstawowym celem nie są już korzyści finansowe płynące z uprawy gruntów, a ochrona ptaków wodno-błotnych. Eliminacja oznak sukcesji wtórnej odbywa się przez koszenie i wypas. Jednakże obie te czynności dozwolone są po zakończeniu sezonu lęgowego. W tym miejscu należałoby wspomnieć o roli krów w Parku Narodowym Ujście Warty. Zwierzęta te przewyższają maszyny pod względem funkcjonalności, gdyż zasięg ich działania na podmokłym terenie jest znacznie większy. W parku powszechnie przyjęło się nazywać krowy „żywymi” lub „ekologicznymi kosiarkami do trawy”. Poniekąd stały się one pierwszoplanowymi realizatorkami jednego z głównych zadań ochronnych parku. Drugą kwestią jest różnica pomiędzy koszeniem a zgryzaniem roślinności przez zwierzęta. W każdym z tych przypadków wykształcają się inne zbiorowiska roślinne, co jest ukłonem w stronę bioróżnorodności.

Ze znajdującej się na szlaku drewnianej czatowni można obserwować żerujące na łąkach stada gęsi i kaczek

Ze znajdującej się na szlaku drewnianej czatowni można obserwować żerujące na łąkach stada gęsi i kaczek
Fot. Adriana Bogdanowska

Sensem istnienia Parku Narodowego Ujście Warty jest ochrona miejsc lęgów i zimowania ptaków. Tereny te tworzą mozaikę łąk, które powstały na skutek działalności człowieka. Dla uwypuklenia skali przekształceń niech posłużą przykładowe dane. Do roku 1785 na ujarzmienie Warty i przełomu Odry wydano milion talarów. W rejonie Warty i Noteci osiedlono piętnaście tysięcy ludzi. Obniżono poziom wody, wycięto lasy, wprowadzono gospodarkę rolną – głównie pastwiskową. Przekształcenie krajobrazu jest więc wyraźne i dobrze udokumentowane. Dlaczego więc chronić coś, co powstało z woli człowieka i jednocześnie powstrzymywać sukcesję wtórną, dążącą do odtworzenia stanu naturalnego? To pytanie jest często zadawane przez przeciwników tego typu obszarów. Zmiany poczynione przez człowieka na obszarze obecnego Parku Narodowego Ujście Warty są znaczne, zarówno pod względem zasięgu, jak i siły. Niektóre fragmenty krajobrazu zniknęły na zawsze i chociażby z tego względu naturalnie odtworzona biocenoza byłaby uboższa od tej sprzed 250 lat. Ponadto, na terenie Polski oraz całej Europy jest coraz mniej terenów umożliwiających ptakom wodno-błotnym swobodne i niezakłócone bytowanie. Dlatego tak cenne jest Ujście Warty, które jest bezpiecznym azylem dla ptaków migrujących i zimujących. Podtrzymanie tych podmokłych terenów w ich aktualnym kształcie jest warunkiem koniecznym dla ich dalszej egzystencji.

Moje spotkania z...

Najlepszym okresem do obserwacji ptaków w Parku Narodowym Ujście Warty jest wczesna wiosna lub późna jesień. Po raz pierwszy wybrałem się tam jesienią zeszłego roku. Przed siódmą rano dotarłem nad Kostrzyński Zbiornik Retencyjny, do miejsca, w którym rozpoczyna się ścieżka przyrodnicza „Ptasim Szlakiem”, zwana popularnie „betonką”, umożliwiająca dostanie się w głąb rozlewisk. Słońce jeszcze nie wzeszło. Poranek był mroźny i lekko zamglony. Dookoła panował półmrok, ale czuło się, że nadchodzi piękny dzień. Z oddali dochodziły swarliwe odgłosy stad gęsi i kaczek. Ptaki przygotowywały się do przelotu ze swoich noclegowisk na pobliskie łąki, gdzie mogły się pożywić. Stąpając po betonowych płytach, zgrabnie ułożonych wzdłuż rzeki Postomi, napotkałem pierwszą grupkę dzikich kaczek. Kilka chwil później rozpoznałem parę żurawi. W połowie drogi minąłem małą wieżyczkę widokową, lecz nie poświęciłem jej większej uwagi. Chciałem jak najszybciej dostać się do najodleglejszej części szlaku. Na miejscu czekała na mnie nagroda – mała i przytulna drewniana czatownia. Bardzo przydatna rzecz – pomyślałem – zwłaszcza w tak chłodne poranki jak ten. Czatownia wyposażona była w okiennice, które niezwłocznie pozamykałem, w oczekiwaniu rychłego wschodu słońca. Wzrastająca niecierpliwość nie pozwoliła mi jednak siedzieć bezczynnie, dlatego od czasu do czasu uchylałem jedną z okiennic, bacznie wypatrując, czy nie wzbiło się w powietrze pierwsze stado gęsi bądź kaczek. Nie uchwyciłem jednak chwili wyłonienia się słońca znad linii horyzontu. Być może mgła lub malowniczo rysujące się na horyzoncie chmury nie pozwoliły mi odkryć całego piękna Ujścia Warty pierwszego dnia. Odgłosy świadczące o obecności ptaków stawały się coraz żywsze i donośniejsze. Ptaki coraz śmielej wzbijały się w powietrze – początkowo niewielkie grupy, później całe stada. Startowały, zataczały koła i siadały. Słońce ogrzewało teraz tę wilgotną krainę, a promienie błyszczały na oszronionej trawie. W zaledwie godzinę, z chłodnego i ponurego miejsca, park przemienił się w ciepłe, wypełnione życiem eldorado ptaków. Gdy słońce było już wysoko, ptaki spokojnie żerowały na okolicznych łąkach, regenerując i zbierając siły przed najtrudniejszym dla nich etapem w roku – wędrówką i zimą. Bogatszy o nowe wrażenia, mogłem wracać. Promienie słońca roztopiły już wszystkie kryształki lodu na trawie skubanej przez „ekologiczne kosiarki do trawy”.

Robert Frankowski
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.


Ten artykuł został dofinansowany ze środków
Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska
i Gospodarki Wodnej


Dlaczego giną łąki?

Dawno, dawno temu, przed tysiącami lat, kiedy większość powierzchni naszej części niżowej Europy pokrywały stare, bujne, wielowarstwowe lasy liściaste (głównie grądy, w zagłębieniach łęgi, na wyniesieniach dąbrowy czy bory), w których bez trudu spotkać można było żubra, tura, wilka, rysia czy niedźwiedzia – nie było łąk. Były torfowiska, wielkie otwarte przestrzenie w dolinach rzek, szuwary, mechowiska, turzycowiska. Były gliniaste czy piaszczyste osuwiska na krawędziach dolin, na których ze względu na silną erozję nie mogły rozwijać się drzewa. Były namuliska, brzegi wód; były miejsca przy wodopojach, gdzie zwierzęta utrzymywały krótką, silnie wydeptywaną darń. Były prześwietlenia, okresowe polany wśród lasu, miejsca, w których przewróciło się kilka drzew, a dzikie zwierzęta przez jakiś czas ograniczały rozwój nowych. Ale nie było łąk kośnych, nie było pastwisk, nie było całego tego zróżnicowania, które dziś znamy – łąk trzęślicowych, selernicowych, rajgrasowych, wyczyńcowych, pastwisk grzebienicowych... Nie było, dopóki nie pojawił się człowiek i rolnictwo. Łąki i pastwiska to wspólne dzieło przyrody i człowieka.

Ekstensywny wypas bydła na łąkach jest niestety mało opłacalny

Ekstensywny wypas bydła na łąkach jest niestety mało opłacalny
Fot. Przemysław Wylegała

Zaczęło się pewnie od wypasu na wpół udomowionych zwierząt, potem okazało się, że warto zgromadzić dla nich paszę na zimę, powstała więc tradycja koszenia. Człowiek karczował las, zajmując coraz to nowe przestrzenie pod rolnictwo – w tym łąki i pastwiska, od pól uprawnych różniące się głównie tym, że nie trzeba ich każdego roku zasiewać i tworzą je wyłącznie rodzime gatunki. Ostrożeń warzywny, tojeść pospolita, śmiałek darniowy, jaskier rozłogowy, knieć błotna (kaczeniec) – to tylko niektóre spośród wielu typowych gatunków łąkowych, które spotykamy też w lasach łęgowych, skąd pochodzą. Tam muszą jednak walczyć o światło, ledwo przebłyskujące przez gęste korony drzew i krzewów. Na łące o światło konkurować nie trzeba – jest go pod dostatkiem, pojawiają się jednak inne problemy. Pierwszy, to regularna presja koszenia czy wypasu – nie każdy gatunek to zniesie. Drugi, to zwarta darń utrudniająca kiełkowanie, niedobór przestrzeni. Kto jednak sobie poradził z jednym i drugim – wygrał los na loterii: oto pojawiła się nowa nisza ekologiczna, którą może zasiedlić. Wiele gatunków łąkowych to tzw. rośliny klonalne, z powodzeniem rozmnażające się wegetatywnie, przez co niestraszne im zarówno trudności w wydaniu nasion, jak i w kiełkowaniu. Niektóre ewolucyjnie przystosowują się do tego rodzaju presji, tworząc specjalne łąkowe ekotypy. W ten sam sposób na łąki przywędrowały niektóre gatunki torfowiskowe czy zalewowe, a w miejsca bardziej suche – gatunki prześwietlonych dąbrów, polan wśród grądowych lasów, stromych, bezleśnych skarp i zboczy.

Łąki świeże – w górach wciąż pospolite, w wielu częściach niżu ginące

Łąki świeże – w górach wciąż pospolite, w wielu częściach niżu ginące
Fot. Marek Kosiński

I tak łąki trwały przez wieki w corocznym rytmie pór roku, wylewów rzek, deszczów i suszy, koszenia i wypasu. O ich zróżnicowaniu decydowało kilka czynników. Jeden z najważniejszych to warunki wodne, wynikające z ukształtowania powierzchni – od łąk bagiennych, przez wilgotne, świeże, aż do suchych muraw. Istotna jest też zmienność poziomu wody, jej ruchliwość, długość utrzymywania się, zasobność w składniki pokarmowe, w węglan wapnia... Są więc coraz rzadsze łąki zmiennowilgotne – trzęślicowe* czy selernicowe, przystosowane zarówno do intensywnych zalewów czy podtopień, jak i do okresów suszy, oraz takie, na których poziom wilgotności jest w miarę stały – na przykład kaczeńcowe. Aktualnie warunki wodne coraz rzadziej zależą od samej przyrody – człowiek intensywnie je modyfikuje. Częściowo powiązany z wodą jest typ podłoża – torf, mursz, piasek, glina, gleba o odczynie kwaśnym lub zasadowym. Ostatni ważny czynnik to sposób użytkowania, rodzaj i intensywność presji – liczba pokosów, rodzaj wypasanych zwierząt i ich liczba – ale też nawożenia i mniej znanych zabiegów łąkarskich – podsiewania, wałowania, włókowania... Każdy z typów łąk miał swoje miejsce w zajmowanej przez człowieka przestrzeni – wokół miejscowości, gdzie najwygodniej wyprowadzić zwierzęta, były one użytkowane intensywnie, im dalej od siedzib ludzkich, tym presja była mniejsza. Żyzne łąki, np. wyczyńcowe, dające dużo siana, koszone były częściej, ubogie, kwaśne, niskoproduktywne, dające siano marnej jakości – rzadziej, zwykle nie na paszę, ale na ściółkę, czasem nawet raz na kilka lat. Takie zróżnicowanie warunków ekologicznych ze strony przyrody i człowieka sprawiło, że obecnie fitosocjologia wyróżnia kilkadziesiąt zespołów roślinnych łąk, pastwisk i muraw. Niestety, ok. 75% z nich to typy zbiorowisk mniej lub bardziej narażonych na wyginięcie.

Wypas owiec wpływa na ruń inaczej niż wypas bydła

Wypas owiec wpływa na ruń inaczej niż wypas bydła
Fot. Adriana Bogdanowska

Dlaczego łąki i związane z nimi gatunki wymierają? Człowiek od tysięcy lat niszczy naturalne lasy, torfowiska, przekształca dziką przyrodę dla swoich korzyści. Ale łąki właściwie nie są dzikie, są przyrodą przekształconą, choć stosunkowo w niewielkim stopniu – i właśnie taka umiarkowana forma presji warunkuje ich niesamowitą bioróżnorodność. Jednak od czasów rewolucji przemysłowej, a szczególnie rewolucji w rolnictwie, coraz częściej znika równowaga, jaka od zawsze towarzyszyła gospodarce łąkarskiej i pozwalała łąkom trwać. Widoczne są dwa równoległe, tak samo groźne trendy, pośrednio wynikające z siebie nawzajem. Pierwszy to intensyfikacja rolnictwa. Wszystko ma być maksymalnie produktywne, tak aby z hektara zebrać jak najwięcej plonów, przynajmniej przez kilka lat, niekoniecznie przejmując się tym, co będzie potem. Tak więc zasiewamy łąkę mieszanką wysokoplonujących traw, nawozimy, może nawet polewamy herbicydem, żeby wyeliminować zbędne gatunki dwuliścienne, kosimy pięć razy w roku... i co? Na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych znajdziemy trzy, cztery, może pięć gatunków, niekoniecznie rodzimych. Dla porównania, na przeciętnej ekstensywnie użytkowanej łące jest ich co najmniej dwadzieścia, zwykle więcej. Intensyfikacja wiąże się również ze zmianą charakteru produkcji zwierzęcej. Krowy czy świnie hodowane są na fermach bez ściółki, bardziej opłaca się też karmić je kukurydzą niż sianem. Dlatego wielkie przestrzenie łąk i pastwisk w dolinach rzek zostały zamienione na pola uprawne. Z analizy zdjęć lotniczych wynika, że na niektórych obszarach zachodniej Polski w ostatnich dziesięcioleciach zniknęło nawet 50% powierzchni łąk.

Drugi trend, zupełnie odwrotny, to zarzucanie użytkowania. Z punktu widzenia ochrony przyrody jest to w pewnym stopniu korzystne – mało dostępne miejsca w dolinach rzek, gdzie trudno dotrzeć z intensywną gospodarką, albo po prostu się to nie opłaca, spontanicznie się renaturyzują. Z drugiej strony, właśnie w ten sposób znika wiele bardzo cennych zbiorowisk łąk czy muraw zależnych od skrajnie ekstensywnej gospodarki człowieka, zbiorowisk najcenniejszych, o najwyższej bioróżnorodności – łąki trzęślicowe, niegdyś koszone raz na kilka lat czy murawy kserotermiczne, utrzymujące się dzięki umiarkowanej presji wypasu, najlepiej owiec i kóz. Taki sposób użytkowania, kiedyś powszechny, dzisiaj nikogo nie interesuje. Zarastają krzewami, lasem, czasem są wręcz zalesiane.

Zbiór skoszonego siana jest tak samo ważny jak samo koszenie

Zbiór skoszonego siana jest tak samo ważny jak samo koszenie
Fot. Marta Jermaczek-Sitak

Czy jest jakaś szansa dla łąk i pastwisk? Duża część ginących siedlisk wymieniana jest w załączniku I Dyrektywy Siedliskowej i chroniona w ramach europejskiej sieci Natura 2000. Najcenniejsze fragmenty łąk i muraw obejmowane są czynną ochroną, koszone czy wypasane w ramach specjalnych projektów nastawionych na ich zachowanie. Mechanizmem wspomagającym ochronę cennych przyrodniczo użytków zielonych są pakiety przyrodnicze programów rolnośrodowiskowych, czyli specjalne, wysokie dopłaty dla rolników, którzy mają u siebie ginące typy ekosystemów łąkowych i decydują się przez pięć lat prowadzić na nich właściwą gospodarkę. Rozwiązania te są jednak krótkoterminowe i sztuczne – cenne ekosystemy funkcjonują tak długo, jak długo zechcemy do nich dopłacać. Większe nadzieje budzi ogólnoeuropejski trend powrotu do tradycyjnych metod produkcji żywności – rolnictwa ekologicznego, nastawionego na jakość, a nie na ilość. Zdrowa żywność, oznaczona jako „bio” czy „organic” zyskuje coraz więcej zwolenników, nie tylko ze względu na swoje walory odżywcze, ale również dlatego, że jej produkcja odbywa się tradycyjnymi metodami, z poszanowaniem zasad ochrony przyrody i środowiska. Coraz więcej osób szuka dostępu do zdrowego, czystego mleka od „prawdziwej” krowy lub mięsa otrzymywanego w możliwie humanitarny sposób od zwierząt spędzających życie na świeżym powietrzu. To właściwie jedyna szansa dla łąk – inaczej to niesamowite wspólne dzieło ludzi i przyrody będziemy podziwiać tylko w rezerwatach, jak ostatnie skrawki pierwotnej puszczy czy ostatnie dobrze zachowane torfowiska.

Marta Jermaczek-Sitak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Klub Przyrodników


Ten artykuł został dofinansowany ze środków
Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska
i Gospodarki Wodnej


Prawo (nie)doskonałe

Ochrona gatunkowa dobrymi chęciami wybrukowana

Wyboista jest droga do rozsądnych, funkcjonalnych i zgodnych z prawodawstwem europejskim zasad ochrony zagrożonych gatunków w Polsce. I choć dopiero co przeprowadzono jej generalną rekonstrukcję, pełna jest głębokich, błotnistych dziur, z których większości nie da się ominąć. Nie wystarczy bowiem przy remoncie zaangażować pełnych dobrej woli specjalistów od merytorycznej nawierzchni. Jeśli zabraknie przyzwoitej podstawy prawnej, to konstrukcja nie będzie się nadawała do użytku.

Krajowe zasady ochrony gatunkowej reguluje ustawa z dnia 16 kwietnia 2004 r. o ochronie przyrody. Zasady te były w ostatnich latach wielokrotnie modyfikowane. Najdalej idące zmiany wprowadziła nowelizacja, która weszła w życie 1 października 2012 r. Według założeń miała ona lepiej dostosować nasze przepisy do regulacji wspólnotowych, a także usunąć niektóre niedociągnięcia legislacyjne i usprawnić zarządzanie tą formą ochrony. Niestety, cele te udało się osiągnąć tylko częściowo. Wiele nowych zapisów nie tylko radykalnie zmienia podejście do ochrony gatunkowej, ale jest sprzecznych z zasadami oraz dobrą praktyką techniki legislacyjnej. Nowe regulacje bardzo utrudniają wydanie racjonalnych rozporządzeń i sprawiają, że przestrzeganie wielu ważnych zakazów i ograniczeń będzie – wbrew intencjom – praktycznie niemożliwe do wyegzekwowania. Poniżej skupię się tylko na jednym, przykładowym zagadnieniu.

Do tej pory polskie przepisy nie różnicowały rygorów dotyczących okazów chronionych gatunków o odmiennych źródłach pochodzenia. Tymczasem takie rozróżnienie w wielu przypadkach byłoby uzasadnione i przewiduje je wiele przepisów międzynarodowych. Zgodnie z zasadą a maiori ad minus, skoro ustawa dopuszczała (a nie nakazywała) ustanowienie zakazów wobec wszelkich okazów danych gatunków, tym bardziej można je było wprowadzić jedynie w odniesieniu do pewnych ich rodzajów. Na podstawie tej zasady wyłączano np. zakazy w odniesieniu do niektórych gatunków na wybranych obszarach. W ten sam sposób można było rozróżnić obostrzenia w stosunku do okazów o różnym pochodzeniu, jednak z możliwości tej nie skorzystano.

Postulat, by zalegalizować powszechne uprawy niektórych gatunków chronionych, np. barwinka pospolitego (Vinca minor), są słuszne. Ale nowe zapisy ustawowe mające to realizować wymagają głębokiej korekty.

Postulat, by zalegalizować powszechne uprawy niektórych gatunków chronionych, np. barwinka pospolitego (Vinca minor), są słuszne. Ale nowe zapisy ustawowe mające to realizować wymagają głębokiej korekty.
Fot. Adriana Bogdanowska

Najnowsza nowelizacja ustawy o ochronie przyrody wprowadziła w tym względzie rewolucyjne zmiany. Pierwsza zmiana polegała na wprowadzeniu dodatkowych list zakazów, które można stosować wobec roślin i grzybów pochodzących z uprawy oraz zwierząt rozmnożonych (o to zapewne chodziło) w niewoli. Ten sam efekt można było osiągnąć na poziomie rozporządzenia, nie wprowadzając pewnych zakazów z jednej listy, wobec okazów pochodzących z uprawy czy hodowli. Tworzenie dla nich dodatkowych list zakazów, stanowiących jedynie skrócone powielenie list dotyczących pozostałych okazów, jest zupełnie zbędną komplikacją.

Druga zmiana polegała na zdefiniowaniu, wobec jakich rodzajów okazów wprowadza się poszczególne zakazy. W art. 5 ust. 15a ustawy wprowadzono nową nazwę dla okazów pochodzących z wolności, którą zdefiniowano jako przeczenie pochodzenia z uprawy lub niewoli („hodowli”). Z kolei okazy pochodzące z uprawy lub niewoli są w ustawie określane jako przeczenie tego zdefiniowanego pojęcia, co jest wzorcowym błędem typu circulus in definiendo.

Okazy pochodzące z wolności w ustawie (i rozporządzeniach) mają się nazywać: „rośliną, zwierzęciem lub grzybem dziko występującym”. Pomińmy sprawę dwuznaczności samej nazwy, gdyż jest to problem drugorzędny. Unormowano, że pojęcie to należy rozumieć jako: „a) niepochodzące z uprawy lub hodowli, b) wprowadzone do środowiska przyrodniczego w celu odbudowy lub zasilenia populacji”. O ile lit. b. jest dość jednoznaczna, to lit. a to potworek prawny. Przede wszystkim, definiuje jedno niejasne pojęcie jako przeczenie innych pojęć, które nie tylko nie są w ustawie zdefiniowane, ale mają mnóstwo znaczeń – zarówno w języku potocznym, jak i w rozmaitych przepisach. Co to znaczy „pochodzące” z uprawy lub hodowli? Co to jest „uprawa” i przede wszystkim: „hodowla”? Znaczenie tego pojęcia jest bardzo różne – czy chodzi o jego sens stosowany w rolnictwie, ogrodnictwie, leśnictwie...? Czy z dobrodziejstw łagodniejszych obostrzeń mogą korzystać okazy, które do uprawy lub hodowli trafiły z nielegalnego źródła, a następnie zostały z niej ponownie zabrane? A może jedynie chodzi o okazy, które się urodziły lub wyrosły w środowisku kontrolowanym? Czy więc obejmuje to ptaki, które się wykluły z jaj podebranych z gniazda na wolności, albo rośliny wyrosłe z nasion nielegalnie zebranych z natury? A może chodzi o okazy, które zostały rozmnożone w tej uprawie lub hodowli? Jeśli tak, to jakie rozmnażanie wchodzi w grę – tylko generatywne czy także wegetatywne? Czy jeśli ktoś nielegalnie schwytał ciężarne zwierzę, które następnie urodziło młode, to czy te młode są już „inne niż dziko występujące” i objęte są ograniczoną listą zakazów? Jeśli chodziło o pochodzenie z legalnie założonych upraw i hodowli, do których nie ma nielegalnego dopływu okazów z wolności, to dlaczego tego nie zapisano?

W przypadku ścigania łamania zakazów dotyczących gatunków chronionych wszystkie te niejednoznaczności trzeba będzie tłumaczyć na korzyść sprawcy. Jednocześnie wiele taksonów objętych w Polsce ochroną podlega także przepisom wspólnotowym, regulującym handel chronionymi gatunkami. Regulacje te zupełnie inaczej definiują rodzaje pochodzenia okazów. Przepisy dot. krajowej ochrony gatunkowej nie muszą być spójne z tymi przepisami unijnym, ale jaki jest cel tej niezgodności? Jedynie komplikuje przestrzeganie prawa.

Jak należało to zapisać?

Aby dopuścić obrót okazami niektórych gatunków, pochodzących z legalnych upraw i hodowli, wystarczyłoby:
- zastosować określenie zrozumiałe, spójne z innymi przepisami – w tym wspólnotowymi – np.: okazy sztucznie rozmnożone lub urodzone i wyhodowane w niewoli,
- zastosować precyzyjną definicję tych pojęć, np. wzorowaną na CITES i rozporządzeniu Komisji (WE) nr 865/2006 lub po prostu odesłać do art. 54–56 tego rozporządzenia,
- kompletem zakazów potrzebnych dla ochrony danego gatunku objąć wszystkie rodzaje okazów, a następnie wprowadzić pewne odstępstwa od tych zakazów wobec roślin i grzybów sztucznie rozmnożonych lub zwierząt urodzonych i wyhodowanych w niewoli z wyjątkiem tych, które zostały następnie legalnie wprowadzone do środowiska przyrodniczego (np. w ramach reintrodukcji).
To byłoby nie tylko prostsze, ale i egzekwowalne. Przenosiłoby bowiem ciężar dowodu, że dana czynność jest dopuszczona, na podmiot, który ją wykonuje. Potwierdził to wyrok Trybunału Sprawiedliwości Wspólnot Europejskich w sprawie nr C-344/08, wg którego, jeśli obowiązuje generalny zakaz sprzedaży okazów danego gatunku, a wobec niektórych rodzajów okazów wprowadzono odstępstwo od tego zakazu, na organie egzekwującym spoczywa konieczność wykazania, że sprawca dopuścił się czynu zakazanego (np. sprzedaży), a sprawca, w ramach prawa do obrony, może wykazać (na nim spoczywa wówczas ten obowiązek), że mógł skorzystać ze zwolnienia, bo okazy kwalifikowały się do kategorii zwolnionej – np. miały odpowiednie pochodzenie. Wyrok dotyczył przepisów wspólnotowych, ale zasada jest ogólna.

Jednak najpoważniejszą wadą jest sama konstrukcja regulacji umożliwiającej korzystanie z łagodniejszych unormowań. Jeśli wprowadzi się odrębne zakazy dla okazów pochodzących z wolności i odrębne dla pochodzących z uprawy lub urodzonych i wyhodowanych w niewoli, nie wskazując jednocześnie, na kim spoczywa ciężar wykazania pochodzenia danych okazów (a tego oczywiście nie uregulowano), to ciężar dowodu będzie spoczywał zawsze na organie egzekwującym prawo. A więc w razie złapania handlarza sprzedającego np. rośliny z chronionego gatunku, w odniesieniu do którego dopuszczono handel okazami pochodzącymi z uprawy, trzeba by mu wykazać, że pochodzą one z wolności. W przeciwnym wypadku stosować trzeba łagodniejsze przepisy – dotyczące okazów pochodzących z uprawy lub hodowli. A taki sprzedawca nie ma żadnego obowiązku współpracy z organem w celu ustalenia owego pochodzenia.

W obecnym stanie przepisy te, w przypadku zastosowania zwolnień w odniesieniu do okazów o pochodzeniu innym niż „dziko występujące” (np. dopuszczeniu handlu takimi okazami), oznaczałyby nieskuteczność przepisów wobec okazów nielegalnie pozyskiwanych z wolności (o ile nie złapie się kogoś za rękę w chwili pozyskiwania). Jedynym możliwym rozwiązaniem jest więc wprowadzanie wobec okazów pochodzących z uprawy lub urodzonych i wyhodowanych w niewoli wszystkich zakazów, które dopuszcza ustawa. A nie takie było założenie tej nowelizacji.

Obecnie PTOP „Salamandra” na zlecenie Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska dokonuje przeglądu list gatunków chronionych i próbuje przygotować założenia dla nowych rozporządzeń. Potykamy się jednak o wiele wad obecnych przepisów, podobnych do opisanego wyżej. Niektóre mają bardziej znaczenie psychologiczne – jak konieczność przeniesienia większości gatunków do ochrony częściowej, choć nazwa tej kategorii była tworzona z myślą o zupełnie innym reżimie ochronnym. Inne można jakoś obejść, np. ignorując bezsensowny zapis. Tak jest choćby w przypadku art. 51 ust. 2 pkt 3 i art. 52 ust. 2 pkt 6 ustawy. Pozwalają one na wyłączenie z zakazu wykonywania czynności, na które uzyskano zezwolenie (sic!). Funkcją zezwolenia jest oczywiście dopuszczenie wykonywania danej czynności, nie trzeba więc tego dodatkowo potwierdzać generalnym wyłączeniem (nie wiedzieć czemu zastosowanym tylko do jednego zakazu). Część postanowień ustawy stanowi poważne utrudnienie w racjonalnym planowaniu ochrony – np. obowiązujący od lat bezwzględny zakaz wstępu do stref ochrony ostoi i stanowisk niektórych gatunków powoduje zrozumiały opór przed stosowaniem tej formy ochrony. Tymczasem, jaki sens ma ten zakaz w odniesieniu do porostu rosnącego w koronach drzew? O wprowadzaniu lub nie tego obostrzenia należałoby decydować przy tworzeniu danej strefy. Warto też zaznaczyć, że niektóre zasady są w opinii organizacji przyrodniczych sprzeczne z prawem Unii Europejskiej (dotyczy to zwłaszcza art. 52 ust. 1 i 2 ustawy).

Jak więc widać, wciąż wiele regulacji odnoszących się do ochrony gatunkowej wymaga nowelizacji. Dotyczy to nie tylko wspomnianych wyżej wad, ale także np. kompetencji organów, zasad znakowania zwierząt chronionych, gromadzenia informacji o gatunkach chronionych i ich przepływu między organami, kompetencji i zasad zwalczania wykroczeń i przestępstw dotyczących gatunków chronionych czy dostosowania przepisów karnych do Dyrektywy Karnej UE itp.

PTOP „Salamandra” zaproponowała Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska i Ministerstwu Środowiska, by korekty wad przepisów wprowadzić jeszcze przed wydaniem nowych rozporządzeń. Tylko wówczas bowiem akty te będą racjonalnie regulowały zasady ochrony gatunkowej i nie będą powodowały powszechnego niezadowolenia i protestów. Ta kolejna nowelizacja powinna być przeprowadzana przy realnej konsultacji z ekspertami w dziedzinie ochrony przyrody oraz prawa ochrony środowiska. W przeciwnym wypadku zapewne wyjdzie jak zwykle.

Andrzej Kepel


Ten artykuł został dofinansowany ze środków
Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska
i Gospodarki Wodnej

Podróżniczek – nietypowy słowik

Któż nie zna śpiewu słowików, rozbrzmiewającego w ciepłe majowe i czerwcowe noce? Chyba tylko ktoś, kto nigdy nie był zakochany… Ci wytrawni śpiewacy, to słowiki szare (Luscinia luscinia) i rdzawe (L. megarhynchos). Pierwsze łatwiej spotkać na wschodzie Polski, drugie na zachodzie. Ale jest jeszcze jeden, mało znany, prowadzący skryty tryb życia słowik – podróżniczek, któremu natura poskąpiła pięknego, perlistego głosu, dając mu w zamian piękne ubarwienie.


Podróżniczek, jak każdy słowik, doskonale biega Fot. Mateusz Matysiak

Pomarańczowa plamka na niebieskim „śliniaku” to charakterystyczna cecha borealno-górskiego podgatunku podróżniczka Fot. Krzysztof Żarkowski

Plama na piersi – znak rozpoznawczy

Wyróżniono co najmniej dziewięć podgatunków podróżniczka (Luscinia svecica), zamieszkującego rozległy obszar między Alaską na wschodzie a Francją na zachodzie. W wielu rejonach, zwłaszcza w Europie, jego rozmieszczenie jest plamowe i nierównomierne. W Polsce możemy spotkać dwa podgatunki – znacznie liczniejszy niżowy L. s. cyanecula oraz borealno-górski L. s. svecica. Ten drugi występuje w północnej części areału lęgowego – w Europie najliczniejszy jest w Norwegii, Szwecji i Finlandii. Jako relikt polodowcowy spotykany jest jednak także w górach środkowej Europy, między innymi w Tatrach i Karkonoszach. W czasie wędrówek można go spotkać w całej Polsce.

Ptaki należące do tych podgatunków można odróżnić po wyglądzie – ale tylko samce w szacie godowej. Te, które zamieszkują niżowe rejony Europy Środkowej, mają na niebieskim „śliniaczku” okrągłą białą plamę, natomiast podgatunek svecica ma w tym miejscu intensywnie pomarańczową plamkę o nerkowatym kształcie. Samice są skromniej ubarwione i w zasadzie nierozróżnialne.

Pospolity czy rzadki?

Wielkość populacji europejskiej szacuje się na 0,8–2,5 miliona par, przy czym ponad 90% występuje w Fennoskandii. Czy to dużo? Wydawałoby się, że tak, ale to magia wielkich liczb. Przykładowo, pospolita zięba (Fringilla coelebs) czy wróbel (Passer domesticus) są wielokrotnie liczniejsze – szacuje się, że w Europie mamy ich odpowiednio około 100 i 50–60 milionów par.

Nie znamy liczebności podróżniczków gniazdujących w Polsce. Nie do końca jasne są także trendy liczebności. Ostatnie oficjalne dane mówią o 1300–1600 parach. Najliczniej występują w dolinach dużych rzek niżowych – przede wszystkim Noteci i Biebrzy, a także nad Narwią i dolną Odrą. Wydaje się jednak, że podawana liczebność dla Polski jest zaniżona. Z jednej strony dobrze udokumentowano spadek liczebności tego gatunku w wielu rejonach, miedzy innymi nad Wartą i Wisłą czy na rozległych obszarach Śląska, ale z drugiej strony, są miejsca, gdzie w ostatnich latach jego liczebność wzrosła. Jednym z najważniejszych miejsc dla tego gatunku w Polsce jest pradolinowy odcinek doliny Noteci. Na skutek zaprzestania użytkowania łąk na znacznych obszarach oraz wtórnego zabagnienia, wiele fragmentów doliny porastają obecnie podmokłe młode olsy i łozowiska, stwarzając doskonałe warunki dla podróżniczka. W latach 80. XX wieku odnotowano tam 220–240 śpiewających samców, a w latach 2007–2010 już 430–470. Dość niespodziewanie odkryto także liczną populację na stworzonych przez człowieka polach irygacyjnych we Wrocławiu, gdzie w korzystnych latach gniazduje blisko 100 par.


Podróżniczki swoim ubarwieniem ożywiają brązowoszary koloryt wiosennych szuwarów Fot. Tomasz Ogrodowczyk

Fot. Tomasz Ogrodowczyk

Gdzie można go spotkać?

Podróżniczek ma dość wąską specjalizację ekologiczną i wymaga specyficznych biotopów. Jest to jedna z przyczyn jego nielicznego i nierównomiernego występowania. Spotkać go można najczęściej na terenach bagiennych, w zbiorowiskach będących stanem przejściowym miedzy zbiorowiskami szuwarowymi a olsami. Spotkamy go również w rozległych, podtopionych łozowiskach porastających dawne wyrobiska torfu i nieużytkowane łąki. Odpowiednie siedliska znajduje też w szerokich szuwarach porastających brzegi stawów i jezior – zwłaszcza, jeśli rosną w nich pojedyncze wierzby i olchy. Niegdyś dość licznie występował w suchych wikliniskach nadrzecznych nad Wartą, Bugiem i Wisłą. Obecnie z niewiadomych powodów prawie przestał wykorzystywać to środowisko.

Podróżniczek, jak każdy słowik, lubi żerować na ziemi, pod osłoną roślin. Ważne jest jednak, by ta roślinność była o zróżnicowanej gęstości i umożliwiała swobodne poruszanie się. Podgatunek svecica w warunkach Polski gniazduje powyżej górnej granicy lasu – w strefie kosówki, zwłaszcza zaś w pobliżu górskich jezior. By posłuchać specyficznego, dość skromnego, ale urzekającego śpiewu podróżniczka, najlepiej odwiedzić takie miejsca w kwietniowy lub majowy wieczór albo o świcie – wtedy samce są najbardziej aktywne.

Dlaczego podróżniczek?

Ten niewielki ptak należy do migrantów długodystansowych. Populacje z Europy zimują w północnej Hiszpanii, w Afryce Równikowej oraz w delcie Nilu. Z Polski odlatują już pod koniec sierpnia i we wrześniu. Niegdyś sądzono, że podróżniczki w ciągu jednej nocy pokonują odległość między Europą a Afryką, a wynikało to z tego, że w czasie wędrówek w ogóle nie widywano tych skrytych ptaków na południu Europy. Stąd wzięła się nazwa gatunkowa.

Na zimowiskach zamieszkują podobne siedliska co u nas – zakrzewione bagna i trzcinowiska, ale także uprawy kukurydzy i trzciny cukrowej.

Jaka przyszłość?

Na rozległych obszarach środkowej i zachodniej Europy podróżniczek wyginął lub stał się bardzo rzadki jak wiele innych gatunków wymagających do życia terenów bagiennych. Człowiek lubi ulepszać i poprawiać przyrodę. Taka jest już jego natura. Osuszył rozległe bagna i torfowiska w dolinach dużych niżowych rzek naszego kontynentu, niszcząc siedliska wielu zwierząt i roślin.

Ze względu na rzadkość i zagrożenie występowania tego gatunku w Europie słowik ten znalazł się w Załączniku I Dyrektywy Ptasiej, czyli na liście gatunków ptaków, na podstawie której tworzy się obszary Natura 2000 mające zachować siedliska i gatunki dla przyszłych pokoleń. W Polsce na 144 wyznaczone tego typu obszary chroniące ptaki, podróżniczek szczególnie licznie występuje w kilkunastu. Są to głównie doliny rzeczne. Istnieje więc szansa, że w obszarach tych podróżniczek będzie skutecznie chroniony i nadal będziemy mogli się cieszyć jego skromnym śpiewem w podmokłych zaroślach.

Przemysław Wylegała
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.


Ten artykuł został dofinansowany ze środków
Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska
i Gospodarki Wodnej


Patronaty

Magazyn patronował międzynarodowym festiwalom fotograficznym

Po raz trzeci mieliśmy okazję patronować Międzynarodowemu Festiwalowi Fotografii Przyrodniczej „Wizje Natury” organizowanemu przez Związek Polskich Fotografów Przyrody i Kampinoski Park Narodowy, który jak co roku, tym razem po raz siódmy, odbył się w Izabelinie (tym razem 19–20 listopada 2011r.). Tradycyjnie można było obejrzeć pokazy zdjęć wielu wybitnych fotografów przyrody z Polski i zagranicy. Podczas Festiwalu odbył się również konkurs diaporam – pokazów zdjęć zsynchronizowanych z muzyką. Grand Prix otrzymała Joanna Antosik za pokazy „Odbicia” i „W sieci”. I nagroda przypadła Jerzemu Dolacie, przedstawicielowi Okręgu Wielkopolskiego ZPFP, kolejne dwa miejsca zajęli Beata Ostachowicz za projekt pt. „Przemijanie” i Piotr Buda za opowieść „O morzu”. Laureat tegorocznego FOTO-EKO, Marcin Nawrocki, otrzymał wyróżnienie oraz nagrodę publiczności za pokaz „Rykowisko”.

Więcej informacji o „Wizjach Natury” na stronie www.zpfp.pl.

SALAMANDRA objęła swoim patronatem również IV Międzynarodowy Festiwal Fotografii Przyrodniczej „Sztuka Natury”, organizowany przez Muzeum Przyrodnicze Wydziału Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, który odbył się 6–11 grudnia 2011 r. W ramach tegorocznej imprezy ogłoszono dwa otwarte konkursy, fotograficzny i pokazów cyfrowych, w których mogli wziąć udział wszyscy fotografujący polską przyrodę.

Wśród licznych zaproszonych gości, którzy swoją obecnością, a przede wszystkim własnymi osiągnięciami w sztuce fotografii przyrody, uświetnili to wydarzenie, byli m.in. laureaci poprzednich edycji konkursów i innych festiwali (w tym „Wizji Natury”): Joanna Antosik, Tomasz Ogrodowczyk, Łukasz Łukasik i Michał Budzyński.

Więcej informacji o „Sztuce Natury” i zaproszonych gościach: www.sztukanatury.pl

Adriana Bogdanowska
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Wybór numeru

Aktualny numer: 2/2023