Polskie Towarzystwo Ochrony Przyrody „Salamandra”
 


Rosiczka - drapieżna piękność

Czytelnicy poprzedniego numeru Biuletynu mogli zapoznać się z występującą na torfowiskach wysokich maliną moroszką (zobacz: Maliny - Biuletyn 1/1998). Na tym samym siedlisku możemy obserwować także inne interesujące rośliny, z których za najbardziej godne uwagi można chyba uznać gatunki z rodzaju Drosera, czyli rosiczki.

Rosiczka wąskolistna

Rosiczka wąskolistna
Fot. Andrzej Kepel

Rosiczki, podobnie jak inne rośliny owadożerne, występują na siedliskach bardzo ubogich w substancje odżywcze, a szczególnie w azot, który jest niezbędny do prawidłowego rozwoju roślin. Ich zielone liście mają zdolność do fotosyntezy, czyli wykorzystując energię słoneczną zdobywają potrzebny do budowy wszystkich związków organicznych węgiel z CO2 zawartego w powietrzu. Jednak skąd uzyskać niezbędne związki azotowe, jeśli brak ich w podłożu? Rosiczki „poradziły sobie” pobierając je ze złapanych podstępem owadów. Insekt - drobna mucha, komar czy mrówka - jest wabiony przez „przebiegłą” roślinę błyszczącymi kroplami słodko pachnącej i zawierającej cukry cieczy. Krople te są wydzielane na szczytach gruczołów przypominających wyglądem „różki” ślimaka. Czułki te licznie porastają powierzchnie liści. Dzięki zawartości barwników antocyjanowych mają one czerwonawy kolor, co dodatkowo zwiększa ich atrakcyjność dla owadów. Zachęcona ofiara wchodzi na liść i zaczyna grzęznąć w lepkiej substancji. Wykonywane przez nią ruchy są bodźcem mechanicznym, który wyzwala reakcję szybkiego wydłużania się części podstaw czułków tak, że zaginają się one w kierunku szamoczącego się zwierzęcia i oblepiają je dodatkowymi porcjami gęstej cieczy. Równocześnie liść staje się nieco wklęsły i pułapka powoli się zamyka.

Rosiczka długolistna jest w Polsce znacznie rzadsza od okrągłolistnej

Rosiczka długolistna jest w Polsce znacznie rzadsza od okrągłolistnej
Fot. Andrzej Kepel

Włoski gruczołowe reagują także na bodźce chemiczne, których źródłem jest ofiara. Początkowo wydzielany przez główkę włoska kwas mrówkowy zaczyna rozpuszczać ciało owada. Uwolnione dzięki temu cząsteczki białka są podnietą dla gruczołów rośliny, która zaczyna wydzielać enzymy proteolityczne. Powoli miękkie części ciała ofiary zostają strawione, a powstała z nich, bogata w substancje odżywcze ciecz ulega wchłonięciu przez roślinę, która wbudowuje jej składniki w swój organizm. Gdy ciało ofiary jest już strawione, liść otwiera się, a pozostałości po „posiłku” zdmuchuje z liścia wiatr.

Czułki mają zdolność do dość szybkiego poruszania się i przy silnych bodźcach mechanicznych i chemicznych w ciągu jednej minuty mogą wygiąć się o 180o. Zazwyczaj jednak zamknięcie się liścia nad ofiarą trwa około 3 godzin, a ponowne otwarcie - 24 h. Gdy bodziec trwa krótko lub jest wyłącznie mechaniczny, włoski znacznie szybciej wracają do swojej poprzedniej pozycji. Akcja taka może być jednak przez nie powtórzona tylko trzy razy pod rząd, gdyż później czułki tracą swoją wrażliwość. Warta zanotowania jest zdolność gruczołów do reakcji na znikomy ciężar. Aby je uaktywnić wystarczy już 0,0008 g substancji zawierającej białko!

Jeśli spróbujemy porównać strategię połowu rosiczki z przykładami ze świata zwierząt, nasuwa się podobieństwo ze strategią pająków, z których wiele również wytwarza kleistą substancję unieruchamiającą owady. Podobnie też jak omawiana roślina, pająki najpierw wstrzykują w ciało ofiar enzymy trawienne, a dopiero później wysysają przetrawioną już zawartość chitynowych pancerzyków.

Liść rosiczki okrągłolistnej z widocznymi czułkami i kropelkami lepkiej cieczy

Liść rosiczki okrągłolistnej z widocznymi czułkami i kropelkami lepkiej cieczy
Fot. Andrzej Kepel

Skąd wzięła się nazwa tych niezbyt dużych, wieloletnich roślin zielnych, zaliczanych do rodziny rosiczkowatych (Droseraceae)? Odpowiedzi należy szukać w języku greckim, z którego wywodzi się naukowe określenie tego taksonu. Ponieważ słowo drósos oznacza rosę, a droserós - zwilżony rosą, możemy się łatwo domyślić, że to pięknie lśniące w słońcu kropelki na gruczołowych włoskach z górnej powierzchni liści zachęciły dawnych badaczy do nadania takiej właśnie nazwy. Istniało również inne określenie rosiczki, a mianowicie „ros solis”, co po grecku oznacza słoneczną rosę.

Pomimo tego, że rodzina Droseraceae jest rozpowszechniona na całym świecie, na torfowiskach polskich możemy spotkać tylko cztery taksony z rodzaju Drosera. Są to: rosiczka okrągłolistna (Drosera rotundifolia), rosiczka długolistna (Drosera anglica), rosiczka pośrednia (Drosera intermedia) i rosiczka owalna (Drosera x obovata), będąca mieszańcem dwóch pierwszych. Nazwy gatunkowe tych roślin są związane z kształtem ich liści, zebranych w niewielką różyczkę.

W okresie od czerwca do maja rosiczki wytwarzają bezlistne łodyżki kwiatostanowe zwieńczone kilkoma białymi kwiatkami. Po zapyleniu przez owady powstają niewielkie torebki zawierające bardzo liczne i lekkie nasiona rozsiewane przez wiatr. Warto pamiętać o tym, że zbiorowisko roślinne, w którym występuje rosiczka, nie ma stałego poziomu, lecz budujące je torfowce rosną w ciągu roku. Aby nie ulec zaduszeniu, wieloletnie rosiczki musiały się również przystosować do takiego sezonowego wzrostu mszaków. Od widocznej na powierzchni rozetki liści w głąb podłoża biegnie pęd, na który jakby „nanizane” są stare rozety z lat ubiegłych.

W Polsce występuje jeszcze jeden gatunek z rodziny Droseracea. Jest to mięsożerna, podwodna - aldrowanda pęcherzykowata (Aldrovanda vesiculosa). Ta niezwykła roślina nie posiada w ogóle korzeni, tylko unosi się w toni wodnej. Jej liście są ustawione na jednej łodyżce w kilku okółkach, zawierających po 6-9 okrągławych blaszek. Jeśli jakieś wodne zwierzę, np. małżoraczek, podrażni rosnące na brzegu górnej strony blaszki szczecinki, następuje złożenie się liścia w sposób, w jaki zamyka się otwartą książkę, a uwięzione zwierzę nie ma możliwości ucieczki. Na górnej powierzchni liścia aldrowandy można wyróżnić kilka stref: strefę gruczołową wydzielającą śluz, strefę bezgruczołową i wewnętrzną strefę chłonnotrawiącą. Niestety, tę interesującą roślinę wyjątkowo trudno spotkać w naszym kraju, gdyż zanika jej naturalne siedlisko, którym są czyste wody stojące (np. jeziora, stawy i rowy). Podobnie jak rosiczki, należy ona do roślin objętych całkowitą ochroną prawną i jest wpisana do „Polskiej Czerwonej Księgi Roślin”.

Aldrowanda nie jest jedyną rośliną w rodzinie Droseraceae, która zamyka szybko swe liście. Bardziej od niej znana jest północnoamerykańska, lądowa muchołówka (Dionaea), która potrafi złapać naprawdę dużą muchę. W niektórych rejonach świata ludzie mogą wykorzystywać jako żywe muchołapki te gatunki rosiczek, które preferują suchsze warunki otoczenia. Dzieje się tak w Australii, gdzie rosiczka Drosera binata bywa wieszana w domach jako żywy „lep” na dokuczliwe owady.

Niepozorne rozetki rosiczki okrągłolistnej to groźna pułapka na małe owady

Niepozorne rozetki rosiczki okrągłolistnej to groźna pułapka na małe owady
Fot. Andrzej Kepel

Rośliny te były niegdyś popularnie stosowane w medycynie. Z rosiczki okrągłolistnej wyrabiano nalewki nazywane rosolisami (porównaj - ros solis). Ta sama roślina, zbierana jako ziele w okresie kwitnienia, dostarczała wyciągów uznawanych w lecznictwie ludowym za środek odflegmiający, stosowany także na katar, astmę i bóle głowy. We współczesnej homeopatii używa się świeżego ziela, które jest przydatne zwłaszcza w leczeniu astmy. Surowiec ten zawiera takie związki czynne jak: plumbagina, garbniki, kwasy organiczne, witaminę C i śladowo - olejek eteryczny. Wyciąg z rosiczki wchodził w skład tak zwanej „złotej wody” prof. A. von Villanova, która miała stanowić panaceum, czyli lek na wszelkie dolegliwości.

Te urocze i pożyteczne z naszego punktu widzenia rośliny nie nadają się do hodowli w mieszkaniach. Możemy je podziwiać jedynie podczas wycieczki na torfowisko wysokie. Pamiętajmy, aby ich nie zrywać (są objęte ścisłą ochroną prawną). Pozwólmy im nadal podstępnie łowić małe muszki, aby i nasze dzieci mogły podziwiać ich niezwykłą biologię.

Justyna Wiland-Szymańska


Jak pomagać zwierzętom, aby im nie zaszkodzić?
Zimowanie ptaków wodnych w miastach

Wiele gatunków ptaków wodnych w ostatnich czasach coraz liczniej spędza zimę na terenie polskich miast. Przykładowo w niewielkim Parku Sołackim w Poznaniu przebywa w tym okresie nieraz aż 1000 kaczek krzyżówek, liczne mewy, łabędzie i łyski. Co może być przyczyną tego zjawiska?

Jak pomagać łabędziom podczas zimy, aby im nie zaszkodzić?

Jak pomagać łabędziom podczas zimy, aby im nie zaszkodzić?
Fot. Ryszard Sąsiadek

Jednym z powodów jest wyższa na terenach miejskich temperatura wód, która opóźnia ich zamarzanie, a czasami w ogóle mu zapobiega. Niestety, głównym czynnikiem podgrzewającym rzeki, jeziora, a nawet stawy są ścieki. Inną przyczyną tak licznej obecności ptaków jest obfitość pokarmu i łatwy do niego dostęp. Pokarm ten bywa podawany celowo, lecz bardzo często ptaki korzystają z różnego rodzaju odpadków. Tak np. postępują duże stada mew żerujące na śmietniskach. Dodatkowo, ponieważ na terenie miast nie prowadzi się polowań, przybywające tu już jesienią kaczki są dużo bezpieczniejsze. Rozbudowujące się miasta wchłaniają także coraz więcej naturalnych siedlisk, a część żyjących w nich zwierząt pozostaje i przystosowuje się do nowych warunków.

Z tych i innych powodów pewne gatunki ptaków, nie tylko zresztą wodnych, uległy procesowi synantropizacji, czyli przystosowaniu do życia w pobliżu siedzib ludzkich. Węższe zjawisko, jakim jest tworzenie populacji miejskich, nazywamy synurbizacją. Ulegają im najczęściej gatunki charakteryzujące się tzw. plastycznością ekologiczną, a więc możliwością przystosowania do różnorodnych i zmieniających się warunków środowiska. Najbardziej widoczną cechą miejskich populacji wielu gatunków ptaków jest silne zmniejszanie strachu przed człowiekiem (antropofobii) i tzw. dystansu ucieczki. Właśnie dlatego ptaki te możemy obserwować z bliska.

Spośród ptaków wodnych, w polskich miastach najliczniej zimują: łabędź niemy (Cygnus olor), kaczka krzyżówka (Anas platyrhynchos), mewa śmieszka (Larus ridibundus) i łyska (Fulica atra). W Europie Zachodniej tendencja ta zaczęła się znacznie wcześniej i obejmuje więcej gatunków. Zapewne ów proces przystosowawczy będzie też postępował w naszym kraju.

Jak zaznaczyłem wcześniej, zimowanie ptaków w mieście może im przynosić pewne korzyści. Istnieją jednak również zagrożenia - i to dosyć poważne. Poprzez dokarmianie człowiek niejako „zaprasza” ptaki do miast, co może być dla nich niekorzystne. Najlepiej zagadnienie zimowania i dokarmiania zostało rozpoznane w przypadku największego polskiego ptaka - łabędzia niemego.

Przedstawione w artykule informacje na temat tego niełatwego problemu oparte są na oficjalnych stanowiskach zarówno największej polskiej organizacji zajmującej się ochroną ptaków - Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków, jak i specjalistycznej organizacji naukowo-badawczej - Polskiej Grupy Badania Łabędzi przy Stacji Ornitologicznej Polskiej Akademii Nauk. To kierownikowi PGBŁ - pani dr Marii Wieloch oraz jej współpracownikom zawdzięczamy zebranie obszernej i rzetelnej wiedzy naukowej, niezbędnej dla prawidłowego planowania wszelkich działań dotyczących ochrony przyrody.

Dzięki specjalnemu układowi naczyń krwionośnych w nogach, ptakom nie marzną stopy od stania „boso” na lodzie

Dzięki specjalnemu układowi naczyń krwionośnych w nogach, ptakom nie marzną stopy od stania „boso” na lodzie
Fot. Andrzej Kepel

Od wielu lat łabędź niemy zwiększa w Polsce swoją liczebność. Występuje u nas kilka tysięcy par lęgowych, a co roku zimuje ponad 20 tysięcy tych okazałych ptaków. Nie mają one właściwie naturalnych wrogów. Gatunek ten podlega całkowitej prawnej ochronie gatunkowej, nie wymaga jednak specjalnych zabiegów ochronnych.

Według zgodnej opinii OTOP i PGBŁ, dokarmianie łabędzi powinno być zupełnie wstrzymane w okresie od wiosny do jesieni oraz zimą, gdy nie ma dużych mrozów. Powoduje ono bowiem zanikanie u tych ptaków instynktu wędrówki, co może doprowadzić do zaskoczenia dużych stad przez mrozy, a to z kolei może skończyć się dla łabędzi tragicznie.

Dokarmianie łabędzi można prowadzić jedynie w okresie silnych mrozów, jeśli ptaki nie odleciały z danego miejsca. Powinno to być wtedy dokonywane w porozumieniu z ornitologami - we właściwy sposób i odpowiednią karmą.

„Odlecieć, czy nie odlecieć? Oto jest pytanie!”

„Odlecieć, czy nie odlecieć? Oto jest pytanie!”
Fot. Magdalena Zagalska

Ponieważ łabędź jest roślinożercą, można mu podawać wyłącznie pokarm roślinny. Najlepsze są ziarna zbóż i surowe lub gotowane bez soli, drobno pokrojone warzywa. Chleb - koniecznie świeży i drobno pokrojony - może stanowić tylko pokarm uzupełniający. Podawane porcje muszą być na bieżąco zjadane. Nie mogą leżeć, zamarzać czy pleśnieć. Niestety, często łabędziom podaje się resztki z posiłków człowieka, zeschnięty lub spleśniały chleb czy szkodliwe dla nich słone chipsy lub paluszki. Jest to bezmyślne działanie na szkodę łabędzi i powoduje poważne schorzenia przewodu pokarmowego. Warto sobie uzmysłowić, że przez źle zrozumianą „uczynność” niektórych ludzi, zimujące w miastach łabędzie często przez parę mroźnych miesięcy chorują na chroniczną biegunkę i chorobę zwaną kwasicą.

Nieprawidłowe dokarmianie to nie jedyny problem związany z zimowaniem łabędzi na terenie miasta. Często różne osoby w dobrej wierze alarmują ornitologów, OTOP, „Salamandrę” i inne organizacje, a nawet Policję i Straż Pożarną, o przypadkach przymarznięcia łabędzi do tafli lodu pokrywającej jakiś zbiornik. W czasie dokonywanych interwencji (często prowadzonych w niebezpiecznych warunkach) z reguły okazuje się, że łabędzie po prostu siedzą na lodzie. Nie ruszają się wtedy i oszczędzają potrzebną im energię (zgromadzoną na zimę w postaci grubej warstwy tłuszczu). Niepotrzebnie je płosząc jedynie się im szkodzi. Łabędź potrafi przesiedzieć w ten sposób wiele dni bez uszczerbku na zdrowiu.
„Zapraszanie” łabędzi do miast powoduje także wiele innych specyficznych problemów. Przykładowo: ulegają one kolizjom z pojazdami, liniami napowietrznymi, a nawet mostami, są atakowane przez psy, a czasami także ludzi. Przypadki kłusownictwa miały m.in. miejsce w Poznaniu i Ostrowie Wielkopolskim. Łabędzie przebywające w dużych stadach w jednym miejscu są ponadto narażone na wzajemne zarażanie się chorobami zakaźnymi. Zdarzają się też przypadki groźnego w skutkach zanieczyszczenia piór - np. substancjami ropopochodnymi, szczególnie u ptaków zimujących na wybrzeżu. Ogranicza to izolacyjną funkcję upierzenia i może powodować śmierć zwierzęcia.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu łabędzie nieme były niezwykle płochliwe i nie zbliżały się do człowieka. Obecnie, podobnie jak mewy i gołębie, ptaki te nie boją się jeść z ręki.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu łabędzie nieme były niezwykle płochliwe i nie zbliżały się do człowieka. Obecnie, podobnie jak mewy i gołębie, ptaki te nie boją się jeść z ręki.
Fot. Jarosław Kantor

Jak widać, ujemnych skutków zimowania ptaków w miastach (a więc pośrednio dokarmiania) jest chyba więcej niż pozytywnych.

Pamiętajmy, że dokarmiając ptaki zwabiamy je do miast. Bierzemy tym samym na siebie odpowiedzialność za ich zdrowie i bezpieczeństwo. Dla ludzi dokarmianie łabędzi i innych gatunków nie może być jedynie zabawą podczas niedzielnego spaceru, bo takie postępowanie źle się kończy dla ptaków.

Paweł T. Dolata


Olimpijski koszmar senny

Zakopane 2006... 2010... 2014... 2018... 2022... 2026... 2030... 2034... 2038... 2042... xxxx...
czyli dlaczego jesteśmy przeciw

Do tej pory przeciw pomysłowi zorganizowania Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Tatrach wypowiedziały się chyba wszystkie autorytety, jakie mogły w tej sprawie zabrać głos. Państwowa Rada Ochrony Przyrody, Instytut Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk, Rada Naukowa Tatrzańskiego Parku Narodowego, Senat Uniwersytetu Warszawskiego, liczni specjaliści z różnych dziedzin (w tym wielu z tytułami profesorskimi), ludzie kultury (np. Jerzy Waldorff, Stanisław Lem, Wojciech Kilar, Ryszard Kapuścinski, Kazimierz Kutz), a nawet laureaci nagrody Nobla (Czesław Miłosz, Wisława Szymborska). Przeciwne są także organizacje społeczne zajmujące się ochroną przyrody. Wydaje się, że wszystkie logiczne, naukowe argumenty, które w tej sprawie można wysuwać, zostały już przedstawione. Nie ma sensu ich tutaj w komplecie powtarzać, gdyż powstałaby z tego spora książeczka. Większość materiałów zgromadzona jest m.in. w biurze „Salamandry” i z przyjemnością udostępnimy je zainteresowanym.

Tatrzański, zimowy widoczek

Tatrzański, zimowy widoczek
Fot. Andrzej Kepel

Stanowisko „Salamandry” sprzeciwiające się pomysłowi organizowania Olimpiady Zimowej w Tatrach nie powinno dziwić miłośników przyrody. Zamiast szczegółowego uzasadnienia, które byłoby repliką argumentów przedstawianych w licznych wspomnianych wyżej stanowiskach, postanowiłem ustosunkować się do tuzina argumentów, które najczęściej są wysuwane przez osoby popierające organizację Olimpiady w Zakopanem. Nie mając argumentów merytorycznych, zwolennicy tego pomysłu posługują się zestawem chwytliwych haseł i figur retorycznych. Na nieszczęście dla przyrody, w wielu przypadkach okazują się one skuteczne. Być może poniższe wyjaśnienia okażą się przydatne dla osób, które będą miały okazję dyskutować na ten temat.

„Olimpiada będzie trwała tylko trzy tygodnie. Przyroda jakoś to przetrwa.”

Jest to zwykła hipokryzja. Organizatorzy doskonale wiedzą, że warunkiem zorganizowania Olimpiady jest wcześniejsze „przetestowanie” przygotowanych dla jej celów obiektów podczas przynajmniej jednej dużej imprezy międzynarodowej (mistrzostwa świata) i kilku lokalnych. Trzeba także przedstawić kilkuletni plan imprez, gwarantujący, że obiekty będą wykorzystywane również po Olimpiadzie. Zresztą przekonując do tego pomysłu mieszkańców Podhala obiecuje się im zwiększone dochody z ruchu turystycznego. Obietnice te nie są bez pokrycia. Przykładowo od czasów Olimpiady w Calgary (Kanada) natężenie ruchu turystycznego w tamtej okolicy wzrasta lawinowo. Powoduje to katastrofalne skutki - np. niszczenie przyrody pobliskiego Parku Narodowego Banff. Obecnie tamtejsze władze, aby ratować sytuację, planują zamknięcie wybudowanego dla celów Olimpiady lotniska oraz zmniejszenie przepustowości autostrad. Być może działania te ograniczą nieco zakres dalszych zniszczeń, ale niektórych strat w przyrodzie nie da się już naprawić. Czy nie możemy wyciągnąć wniosków z błędów innych i nie powtarzać ich u siebie?

„Olimpiada ma odbyć się zimą, gdy wszystko jest i tak zamarznięte, więc szkody będą znikome.”

Początek trasy zjazdowej z Kasprowego Wierchu

Początek trasy zjazdowej z Kasprowego Wierchu
Fot. Andrzej Kepel

Takie twierdzenie mogą wysuwać tylko osoby bez podstawowej wiedzy przyrodniczej. Wpływ narciarstwa na przyrodę Tatr już obecnie jest bardzo poważny i doskonale przebadany. W niektórych miejscach śnieg jest silnie ubijany i zalega wiosną o kilka tygodni dłużej niż normalnie, w innych rośliny i gleba są regularnie zdzierane. Wszystko to ma znaczący wpływ na roślinność, a pośrednio także na zwierzęta występujące na stokach. A co się dzieje z tonami smarów, które ścierane są z nart podczas zjazdu oraz ze zdzieranymi na kamieniach tworzywami, z których zrobione są ślizgi? Zresztą samo narciarstwo to jedynie margines oddziaływania masowego, zimowego najazdu ludzi w Tatry. Większość „spacerowiczów” penetruje zimą dna dolin, zmuszając dzikie zwierzęta do ucieczki w ubogie w pokarm wyższe partie gór. Osobiście prowadzę badania nad nietoperzami zimującymi w tatrzańskich jaskiniach. Od kilku lat obserwuję szybko wzrastające natężenie legalnej i nielegalnej penetracji niektórych jaskiń stanowiących istotne zimowiska nietoperzy. Towarzyszy jej wyraźny spadek liczby hibernujących w nich zwierząt. Skoro praktycznie wszyscy przyrodnicy - znawcy przyrody tatrzańskiej, w tym także eksperci o światowej renomie, są zgodni, że Olimpiada w Tatrach i jej długofalowe skutki będą miały istotny, negatywny wpływ na przyrodę, to na jakiej podstawie niektórzy działacze sportowi twierdzą, że tak nie będzie?

Tutaj warto przypomnieć, że dla zorganizowania rozgrywek w przynajmniej kilku dyscyplinach niezbędne jest wycięcie sporych powierzchni kosodrzewiny i lasów (w tym i ponad stuletnich) oraz prowadzenie prac ziemnych (np. aby przygotować lądowiska dla helikopterów). Wiedząc to (a właściwie planując) jak można jednocześnie mówić o „ekologicznym” charakterze Olimpiady?

„Klimat nie stanowi problemu. Jeśli nie będzie śniegu, to się go sztucznie dorobi lub dowiezie.”

Rzeczywiście współczesna technika umożliwia „wyprodukowanie” dużej ilości śniegu. Jednak oprócz odpowiednich urządzeń potrzebne są do tego jeszcze dwie rzeczy - woda i energia. Dużo wody i dużo energii. Elektryczność oczywiście można doprowadzić z Zakopanego kosztem stosunkowo niewielkich zniszczeń (miejscami niezbędne byłyby roboty ziemne). Jednak co z wodą? W tym okresie występuje w Tatrach jej deficyt. Wód z pobliskich potoków nie wystarczy na cele naśnieżania. Trzeba będzie wykonywać osobne ujęcia i prowadzić rurociągi. Planuje się np., że na cele produkcji śniegu w okolicach Kasprowego Wierchu woda będzie pobierana z jednego ze stawów Gąsienicowych i dostarczana ok. czterokilometrowym rurociągiem. Można także wybudować drogi, którymi śnieg będzie się dowozić. Oczywiście najpewniejszym rozwiązaniem byłoby połączenie tych metod.

Jak obliczają specjaliści - w związku ze zwiększonym napływem ludzi niezbędne będzie także utworzenie na terenie Parku Narodowego kolejnych ujęć wody pitnej i doprowadzenie jej do Zakopanego. Związane z tym zagrożenia dla przyrody są bardzo poważne (osuszanie znacznych terenów, ubożenie fauny wodnej, roboty ziemne itp.), lecz pomijane przez organizatorów.

Z zagadnieniem tym związany jest jeszcze inny problem. Również sztucznie wyprodukowany śnieg wymaga ujemnych temperatur, aby się utrzymać. Tymczasem w Tatrach nawet w środku sezonu zdarzają się okresy o temperaturze kilku, a nawet ponad 10 oC powyżej zera. Towarzyszy temu często silna wichura („wiatr halny”).

Nie tylko podmuchy ciepłego powietrza stanowią problem. Istotna jest także ich siła. Bywa, że podczas sezonu zimowego w Tatrach łącznie nawet przez 20 - 30 dni wyciągi są nieczynne z powodu zbyt silnych wiatrów. Kto zagwarantuje, że nie będą wiały podczas Igrzysk?

„Do tej pory Igrzyska Olimpijskie też odbywały się na cennych przyrodniczo, chronionych terenach, a przyroda na tym nie ucierpiała.”

Przede wszystkim - nigdy jeszcze imprezy tej nie próbowano organizować na terenie parku narodowego, w dodatku uznanym przez UNESCO za Międzynarodowy Rezerwat Biosfery. Niekiedy pewne konkurencje odbywały się jedynie w otulinach parków narodowych lub na obszarach odpowiadających polskim parkom krajobrazowym, a więc o dużo łagodniejszym reżimie ochronnym. Ponadto - nieprawdą jest twierdzenie o braku szkód. Przynajmniej pięć ostatnich Olimpiad Zimowych powodowało poważne szkody i nieodwracalne zmiany w środowisku i ich organizacji towarzyszyły rosnące protesty obrońców przyrody. Należy jednocześnie pamiętać, że łączna powierzchnia Tatr odpowiada zaledwie 0,1% powierzchni Alp. Tak więc jednakowy zakres szkód wyrządzonych w Alpach i Tatrach (w rzeczywistości Olimpiada w Tatrach wiąże się z koniecznością znacznie większej ingerencji w środowisko) będzie miał w Tatrach proporcjonalnie przynajmniej tysiąckrotnie większe znaczenie dla przyrody!

„Skoro organizatorzy zrezygnowali z budowy budzącej najwięcej kontrowersji trasy zjazdowej dla mężczyzn, to w czym problem?”

W ciągu ostatnich lat liczba kozic żyjących w Tatrach spadła do zaledwie ok. 300 sztuk (w tym w Polsce ok. 90)

W ciągu ostatnich lat liczba kozic żyjących w Tatrach spadła do zaledwie ok. 300 sztuk (w tym w Polsce ok. 90)
Fot. Piotr Uba

Pomysł utworzenia - kosztem co najmniej 14 ha lasu - trasy zjazdowej, która w przyszłości mogłaby być wykorzystywana jedynie przez narciarzy wyczynowych, był rzeczywiście najbardziej bulwersujący. Jednak czy przeniesienie tej konkurencji na Słowację rozwiązuje wszelkie problemy? Podobno w Tarach Niskich, gdzie zjazd mężczyzn ma się wg najnowszych propozycji odbyć, trzeba będzie wyciąć „jedynie” 6,5 ha lasu. Brak jest jednak jakichkolwiek oficjalnych danych na ten temat. Czy taki wybór „mniejszego zła” oznacza, że Olimpiada w Tatrach będzie „proekologiczna”?

Zjazd mężczyzn to tylko jedna z ok. 35 dyscyplin, które mają się odbyć na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego. W prawie wszystkich przypadkach (zjazd kobiet, slalomy, biegi itp.) niezbędne będą szeroko zakrojone prace ziemne, połączone z wycinką od kilkunastu, do dwudziestu kilku ha lasów. Ile dokładnie hektarów drzewostanów trzeba będzie wyciąć i jak duże powierzchnie stoków będą musiały być modelowane i oczyszczane z wszelkich nierówności i kamieni - nikt dokładnie nie wie, gdyż szczegółowy przebieg planowanych tras nie został przez organizatorów ujawniony.

„Olimpiada w Tatrach jest ogromną szansą dla rozwoju polskich sportów zimowych i ogólnie promocji sportu w społeczeństwie.”

Jasne!!! A szansą dla rozwoju polskiej nauki byłoby wybudowanie własnej stacji kosmicznej na księżycu! W czasie, gdy ogromna liczba polskich szkół nie ma własnych sal gimnastycznych, szansą na podnoszenie kultury fizycznej społeczeństwa z pewnością nie jest budowanie pojedynczych, gigantycznych obiektów dla wyczynowców, po Olimpiadzie wykorzystywanych w znikomym procencie, których utrzymanie będzie później pochłaniało ogromne kwoty.

„Olimpiada w Tatrach zapewni rozwój cywilizacyjny całego regionu. Stanowi też szansę promocji Tatr i Polski w Świecie.”

Taka gra na patriotyzmie lokalnym i narodowym jest metodą często wykorzystywaną przez zwolenników Olimpiady w Zakopanem. Czy jednak pokazywanie światu, że Polacy potrafią łamać własne prawo dla doraźnych celów, że nie szanują unikalnych zasobów przyrody, że wciąż hołdują zasadzie „zastaw się, a postaw się”, jest naprawdę najlepszym sposobem promocji naszego kraju?

Próbuje się wmawiać mieszkańcom Zakopanego i Podhala, że dzięki Olimpiadzie wzbogacą się. Tymczasem eksperci podchodzą do tego bardzo sceptycznie. Rzeczywiście Igrzyska Olimpijskie od kilkunastu lat stały się dochodowym interesem dla dużych firm zaangażowanych w ich organizację. Jednak np. gospodarze Zimowych Olimpiad w Japonii i Norwegii do dziś spłacają zaciągnięte na ten cel kredyty. W rzeczywistości to nie mieszkańcy Zakopanego wzbogacą się na Olimpiadzie (choć niektórzy - np. przewoźnicy czy handlowcy rzeczywiście przez te trzy tygodnie będą mogli liczyć na zwiększone dochody), lecz duże firmy i korporacje zagraniczne. Nie ma nawet co liczyć na trwałe zwiększenie się rynku pracy. Co ważniejsze - ów „rozwój cywilizacyjny”, a więc np. nowe hotele i ośrodki, będzie szedł w niepożądanym kierunku. Podstawowym walorem tego regionu, z którego powinien on czerpać zyski, jest pozostałość względnie pierwotnej przyrody. Szansą dla mieszkańców (i dla owej przyrody) jest rozwój indywidualnej turystyki „ekologicznej”. Tymczasem Olimpiada i pozostała po niej infrastruktura będzie promować przede wszystkim turystykę masową, zorganizowaną, prowadzącą do szybkiej degradacji najważniejszych walorów Tatr.

Same Tatry nie wymagają obecnie promocji. Co roku odwiedza je do 3-4 mln ludzi! Jest to znacznie więcej, niż przyroda tatrzańska może znieść. Promocji wymaga indywidualny, przyjazny środowisku model turystyki.

„Przeciwnicy organizowania Olimpiady w Zakopanem próbują zawłaszczyć Tatry tylko dla siebie, podczas gdy każdy ma prawo korzystać z ich walorów.”

Tak - każdy ma prawo korzystać z walorów Tatr, pod warunkiem, że nie stosuje zasady „po mnie choćby potop”. Parki narodowe należy udostępniać ludziom. Jednak zasady takiego udostępniania powinny być podporządkowane celowi nadrzędnemu - ochronie przyrody. Dlatego należy rozważnie kształtować model udostępniania obiektów cennych przyrodniczo. Przede wszystkim należy promować turystykę edukacyjną oraz indywidualną turystykę „ekologiczną”. Organizowanie masowych imprez na terenie parków narodowych urąga wszelkim zasadom ochrony przyrody. Tatry należą do najbardziej „zadeptywanych” miejsc na Ziemi. Główną troską osób, którym naprawdę zależy na tym, aby zapewnić trwałość walorom przyrodniczym Tatr, powinno być to, jak ograniczyć presję ludzką, jak równomierniej rozłożyć w czasie napływ turystów, jak optymalnie kształtować sposób turystycznego wykorzystania Parku Narodowego. Wszak to właśnie walory przyrodnicze przyciągają turystów i dają utrzymanie mieszkańcom Zakopanego. Gdy walory zanikną - z czego będą się górale utrzymywać? Wrócą do pasterstwa i hutnictwa? Sezon narciarski jest tu naprawdę krótki.

Z twierdzeniem, że obrońcy przyrody pragną zawłaszczyć Tatry wyłącznie dla siebie, nie ma sensu dyskutować.

„Dzięki Olimpiadzie powstaną w Zakopanem oczyszczalnie ścieków, wprowadzi się ogrzewanie gazowe, zostanie zmodernizowany dojazd (drogowy i kolejowy) - ogólnie przyroda zyska a nie straci.”

Trudno ocenić, czy ten argument jest bardziej szantażem, czy próbą przekupstwa. W całej Polsce gminy budują oczyszczalnie ścieków, zamieniają kotłownie węglowe na gazowe, modernizują drogi itp. Do tego nie trzeba Olimpiady! Wydaje się że Zakopane, które żyje z turystyki - a więc w pewnym sensie właśnie z czystego powietrza i nieskażonej przyrody, powinno być w szczególny sposób zainteresowane takimi przemianami. Na dodatek, dzięki swojemu wyjątkowemu znaczeniu dla całej Polski, miasto to otrzymuje duże finansowe wsparcie tych działań - np. z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. To wszystko nie ma nic wspólnego z Olimpiadą i stanowi podstawowy obowiązek władz i mieszkańców Zakopanego - w ich własnym interesie.

„Olimpiadę popiera prezydent, premier, rząd i sejm. Nie jest możliwe, aby wszystkie te organy popierały imprezę, która jest sprzeczna z prawem.”

Na tym polega cały tragizm sytuacji, że te wszystkie organy państwowe popierają coś, co jest sprzeczne nie tylko z prawem, ale i ze zdrowym rozsądkiem.

Widok na Tatry i Zakopane z Gubałówki. Przez większą część zimy miasto to spowite jest siwymi dymami.

Widok na Tatry i Zakopane z Gubałówki. Przez większą część zimy miasto to spowite jest siwymi dymami.
Fot. Andrzej Kepel

Gdy zwolennicy Olimpiady przygotowywali wniosek w tej sprawie do Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, zatrudnili zespół ekspertów, którzy mieli m.in. ocenić potencjalny wpływ Olimpiady na przyrodę oraz zbadać zgodność działań z polskim prawem. Gdy eksperci owi ocenili, że przyroda ucierpi, a organizowanie Olimpiady w Parku Narodowym jest sprzeczne z kilkoma ustawami oraz ratyfikowanymi przez Polskę konwencjami międzynarodowymi, rozwiązano z nimi umowę. Znaleziono nowych ekspertów, a ich opinię utajniono (do dziś jest niejawna). W czasie gdy prezydent, rząd i sejm wyrażały poparcie dla Olimpiady, nikt nie znał dokładnych planów zawartych we wniosku do MKOl. Tak więc te poważne organy państwowe udzieliły poparcia „w ciemno”. Na wielokrotne żądanie, organizatorzy dostarczyli w końcu Ministerstwu Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa kopie dokumentów przesłanych do MKOl. Uczyniono to 6 października, w kilka miesięcy po uzyskaniu wszystkich wyrazów poparcia. Na dodatek dokumenty te były wyłącznie w języku francuskim i angielskim, a Ministerstwo musiało je sobie samo tłumaczyć. Jakkolwiek przekazane do MOŚZNiL kopie dokumentów obdarzono klauzulą „poufne”, od oceniających je specjalistów wiadomo już, że wszelkie obawy dotyczące niezgodności planowanych działań z polskim prawem były słuszne. Dla organizatorów nie stanowi to jednak problemu, gdyż uzyskali sejmowe zapewnienie, że prawo zostanie tak zmienione, aby Olimpiada mogła się odbyć (uchwała Sejmu z dnia 24. 07. 1998 r.).

Polskie prawo wymaga także, aby wszelkie inwestycje mogące mieć potencjalnie wpływ na środowisko, były poprzedzone szczegółową „oceną oddziaływania na środowisko”. Oczywiście dla planów zorganizowania Olimpiady do tej pory dokument taki nie powstał. Mimo to projekt uzyskał rządowe gwarancje finansowe.

Jak to wszystko jest możliwe w państwie prawa - nie potrafię wyjaśnić.

„Mieszkańcy Podhala i narciarze to ludzie szczególnie miłujący Tatry. Rozumieją oni, że od zachowania walorów przyrodniczych naszych gór uzależnione jest dalsze prosperowanie Zakopanego. We własnym interesie nie dopuszczą więc oni do dewastacji tatrzańskiej przyrody.”

Pobożne życzenie, w najmniejszym stopniu nie poparte praktyką. Oczywiście wielu mieszkańców Zakopanego (zapewne znaczna większość) kocha Tatry ponad wszystko i jest gotowa wyrzec się doraźnych zysków dla ochrony górskiej przyrody. Wystarczy jednak ta garstka, która przede wszystkim ma na względzie własną kieszeń. Historia Tatrzańskiego Parku Narodowego to m.in. ciągła walka z rabunkową gospodarką prowadzoną przez miejscową ludność, z kłusownictwem, nielegalnym pozyskiwaniem drewna i owoców lasu itp.

Dobrym przykładem może być trasa zjazdowa z Kasprowego Wierchu Doliną Goryczkową. Wiadomo, że tam często brakuje śniegu. Wiadomo też, że unikalna flora tej Doliny jest silnie niszczona, a cienka warstwa gleby podcinana a potem wymywana, z powodu narciarstwa uprawianego przy niedoborach śniegu. Oficjalnie wolno tam zjeżdżać tylko gdy wszystko pokryte jest grubą warstwą białego puchu. Jednak kto by na to zważał, gdy w grę wchodzą zyski z biletów na wyciągi? Co roku dziesiątki tysięcy narciarzy zjeżdża tamtędy po kosodrzewinie, roślinach zielnych, mchach, porostach i kamieniach, nabijając kieszeń miejscowych „miłośników Tatr”. Dlaczego ktokolwiek ma wierzyć, że takie krótkowzroczne, nastawione na zysk za wszelką cenę podejście do gór zmieni się nagle z okazji Olimpiady?

„Powinno się dążyć do kompromisu. Kompromis jest najlepszym sposobem rozwiązywania sporów. Organizatorzy Olimpiady są gotowi do ustępstw. Dlaczego Dyrekcja TPN jest taka nieprzejednana i z góry zakłada, że jakikolwiek kompromis jest niemożliwy? Taka postawa świadczy o złej woli przyrodników.”

Kompromis rzeczywiście w większości przypadków jest najlepszym rozwiązaniem, jednak to nie jest reguła uniwersalna.

Wyobraźmy sobie następującą sytuację. W pewnym wieżowcu funkcjonuje oddział Banku. Dzięki dogodnej lokalizacji i braku podobnych placówek w okolicy, korzystają z niego mieszkańcy całego osiedla. Wszyscy mają tu pozakładane rachunki, wiele zamożniejszych osób zdeponowało w jego sejfie swoje kosztowności. Pewnego wieczoru do strażnika Banku przychodzi delegacja Komitetu Blokowego. Żądają wydania pewnej części pieniędzy i kosztowności znajdujących się w sejfie. Walory te potrzebne są do zorganizowania wspaniałej zabawy karnawałowej w suszarni. Za takim rozwiązaniem wypowiedziała się większość mieszkańców trzeciego piętra. Delegacja legitymuje się także popierającą uchwałą Rady Osiedla. Obiecują, że część przekazanej kwoty przeznaczą na reklamę Banku, a za pewien procent kosztowności zafundują mu nowoczesny alarm. Czy strażnik powinien z nimi pertraktować, aby osiągnąć kompromis („Dam wam kosztowności, ale nie gotówkę. Nie wolno wam też ruszać depozytu żony dyrektora Banku. W zamian, reklama musi być nie zwykła, ale podświetlana”)? A może powinien się zabarykadować, wezwać posiłki i bronić powierzonego mu mienia, uznając, że skoro Komitet Blokowy chce obrabować Bank, to należy go zamknąć a nie targować się z nim?

To co się dzieje w sprawie Tatrzańskiego Parku Narodowego bardzo przypomina opisaną wyżej kuriozalną sytuację. Dyrektor Gąsienica-Byrcyn ma pod swoją pieczą fragment przyrodniczego dziedzictwa ludzkości. Posiada nie tylko moralne prawo, ale i obowiązek (za to mu płacą!) aby wszelkimi sposobami bronić go przed zniszczeniem. Tu nie da się wypracować takiego kompromisu, który byłby korzystny dla przyrody - a ona w parku narodowym jest najważniejsza. Jeśli (odpukać) zapadnie ostateczna decyzja o organizowaniu Olimpiady w Zakopanem (członkowie Komitetu Blokowego wedrą się siłą do Banku i rozbroją strażnika) przyrodnicy będą musieli pertraktować (aby ochronić jak najwięcej walorów). Jednak do tego czasu próba zawarcia kompromisu byłaby przedwczesną kapitulacją.

Pomysł zorganizowania Olimpiady w Tatrach nie jest ani pierwszym, ani ostatnim krokiem lobby biznesowo-sportowego w kierunku rozbudowy infrastruktury narciarskiej na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego i zwiększenia liczby osób z niej korzystających (co wiąże się zarówno z większym zyskiem, jak i silniejszym niszczeniem przyrody). Po prawdopodobnie przegranej batalii o Igrzyska w 2006 r., próby te będą zapewne podejmowane cyklicznie co 4 lata. Pamiętajmy - ze względu na maleńkie rozmiary Tatr oraz klimat, nigdy nie uda się w pełni zaspokoić wszystkich potrzeb Polaków na białe szaleństwo w okolicach Zakopanego. Unikalnym dobrem, jakim jest tatrzańska przyroda, trzeba rozumnie gospodarować. Musimy pogodzić się z pewnymi wyrzeczeniami dla dobra przyszłych pokoleń. Jeśli raz gdzieś się poddamy i ustąpimy pola ludziom, dla których przyroda nie stanowi wartości godnej zachowania, pozycja ta będzie już stracona praktycznie na zawsze.

Dlatego też jedyną odpowiedzią na próby niszczenia przyrody Tatr dla chwilowych, często wątpliwych zysków może być krótkie, bezkompromisowe NIE!

Widok z masywu Pilska na wystające z chmur pasmo Tatr

Widok z masywu Pilska na wystające z chmur pasmo Tatr
Fot. Andrzej Kepel

Andrzej Kepel


Szczęśliwy dom, w którym nietoperze są

Pewnego wakacyjnego przedpołudnia zatelefonowano do nas z „Salamandry”: „Czy chcecie wziąć udział w lokalizowaniu letnich kolonii nietoperzy?” - Też pytanie! Następnego dnia o ósmej rano ja i mój brat Radek byliśmy w umówionym miejscu z latarkami i aparatem fotograficznym. Wraz z Andrzejem Gawlakiem - znawcą nocnych zwierzątek - pojechaliśmy na północ. Terenem naszych poszukiwań były okolice Wałcza i Trzcianki, gdzie po II Wojnie Światowej osiedlili się głównie repatrianci zza Bugu i Niemna.

Niektóre nietoperze - jak np. ten borowiec wielki, zdecydowanie przypominają Gremliny

Niektóre nietoperze - jak np. ten borowiec wielki, zdecydowanie przypominają Gremliny
Fot. Tomasz Karpiński

Celem naszej wyprawy było odwiedzenie strychów, na których latem spotkać można jedyne aktywnie latające ssaki. Nie wszystkie odwiedzone poddasza były zamieszkane przez „rękoskrzydłe” (takie jest dosłowne tłumaczenie łacińskiej nazwy rządu nietoperzy - Chiroptera), a na niektórych napotkaliśmy jedynie specyficzne ślady po ich bytności - stosy guana.

„Nachodziliśmy” wiele domów, najczęściej leśniczówek. Jeździliśmy drogami, które nie są zaznaczone nawet na szczegółowych mapach (bum, bum, bum, hop! - i wszyscy mamy guzy). Czuliśmy się jak na safari jadąc przez las po wybojach, kałużach, błocie, mijając pnie drzew z odległości zaledwie kilku centymetrów. Penetrowaliśmy okolice Wielenia, Żelichowa, Lubicza, Dzierżążna, Biernantowa i Łubianki. Właściciele odwiedzanych przez nas budynków byli nadzwyczaj mili i starali się jak tylko mogli, aby ułatwić nam pracę. Przede wszystkim udostępniali nam drabiny, żebyśmy mogli wejść na strych. Bieda była dopiero wtedy, gdy drabiny nie było i jedynym sposobem na wdrapanie się na najwyższą kondygnację domu była... szafa.

Nietoperze najchętniej chowały się w miejscach ciemnych, cichych i trudnych do znalezienia przez intruzów. W zakamarkach widzieliśmy różne nocki (Myotis spp.), mroczki późne (Eptesicus serotinus), a maleńkie karliki (Pipistrellus sp.) udało się nam wytropić wciśnięte za okiennicę. W sumie widzieliśmy przedstawicieli aż pięciu gatunków tych nieszkodliwych, pożytecznych stworzeń.

Mieszkające w „nawiedzonych” przez nietoperze domostwach panie często narzekały na to nieprzewidziane sąsiedztwo. Mówiły, że po nocach słychać tajemnicze chrobotania i piski, a czasami rano można spotkać zabłąkanego stwora wiszącego w pokoju na suficie. Andrzej cierpliwie dementował legendy o wplątywaniu się nietoperzy we włosy i przekonywał, że obecność takich „dzikich lokatorów” wpływa np. na zmniejszenie się w okolicy liczby natrętnych komarów. Zawsze też pamiętał, aby pochwalić dom, w którym przebywają nietoperze. Wyjaśniał, że obecność sporej liczby zdrowych nietoperzy na strychu świadczy, że przy jego konstrukcji lub zabezpieczaniu nie użyto szkodliwych substancji chemicznych. Ponieważ przy prawie wszystkich domach były ogródki, gospodynie z wielkim zainteresowaniem wysłuchiwały informacji, że nietoperzowe guano jest doskonałym nawozem naturalnym.

O zmroku musieliśmy przerwać poszukiwania, gdyż nietoperze opuszczały już swoje kryjówki udając się na łowy. Po całym dniu pracy i tak mieliśmy notatniki pełne wyników, a głowy pełne wrażeń.

Gosia Ostrowska oraz jej przekochany i nieskończenie dociekliwy brat - Radek

Od Redakcji

Gosia i Radek Ostrowscy uczestniczyli jako wolontariusze w projekcie wstępnej inwentaryzacji letnich kryjówek nietoperzy na terenie Wielkopolski i Pomorza Zachodniego.











Listy do Redakcji

Dlaczego chronimy zwierzęta?

„Etyka, która zajmuje się wyłącznie stosunkiem człowieka do innych ludzi, może być głęboka i żywa. Jest wszakże niepełna.”
Albert Schweitzer

Szowinizm gatunkowy (speciesism) - termin ten określa wybujałe poczucie wyższości człowieka nad innymi gatunkami. Jest ono nieodłączną częścią ludzkiej natury. Socjobiolodzy tacy jak E.O. Wilson twierdzą nawet, że ma ono podłoże genetyczne. Jednakże w zachodnim kręgu kulturowym sprowadzono je do największych rozmiarów. Arystoteles, św. Augustyn, św. Tomasz z Akwinu, Kartezjusz, Kant - wszyscy stanowczo rozgraniczali świat przyrody od człowieka, który miał być jego władcą. Dziś wiemy już, że nie można lekceważyć praw natury, a rozwój nauki pokazał, jak mało różni nas od innych gatunków (około 98% naszych genów jest identycznych z genami szympansa!). Tak więc obecnie jest chyba oczywiste, że sens istnienia zwierząt nie zawiera się w ich użyteczności dla człowieka (jak sądził Arystoteles). Nikt już zapewne nie zechce stawiać znaku równości pomiędzy krzykiem cierpiącego zwierzęcia i zgrzytami popsutej maszyny, jak robił to Kartezjusz. Jak więc można tłumaczyć odmawianie innym gatunkom wszelkich praw? Okazuje się, że na kilka różnych sposobów.

Czy miałbyś ochotę zaopiekować się tym mało „przystojnym” kondorem?

Czy miałbyś ochotę zaopiekować się tym mało „przystojnym” kondorem?
Fot. Andrzej Kepel

Orędownicy sposobu najbardziej rozpowszechnionego uważają, że człowiek tak dalece przewyższa moralnie i intelektualnie inne istoty żywe, że daje mu to prawo do dowolnego z nimi postępowania. Pogląd ten został nieco ośmieszony przez Roberta Nozika. Stwierdził on bowiem, że gdyby przedstawiciele prawdziwie wyższego pozaziemskiego gatunku odwiedzili Ziemię i posłużyli się takim samym kryterium, z czystym sumieniem mogliby zacząć nas pożerać.

Eksperymentów naukowych ze zwierzętami broni się twierdząc, że stworzeniom niższym nie przysługują żadne prawa, gdyż nie należą do moralnej wspólnoty, nie posługują się tak wyszukanymi jak ludzkie językami, nie planują swoich działań, nie znają poczucia odpowiedzialności i samokrytycyzmu. Całe szczęście, że nikt nie przeprowadza eksperymentów na niemowlętach lub osobach upośledzonych umysłowo - w końcu w powyższy sposób można by je usprawiedliwić. Czasem moralna wyższość dorosłych, zdrowych (?) ludzi nad zwierzętami może budzić poważne wątpliwości. 11 marca br. w telewizyjnych Wiadomościach można było obejrzeć skatowanego psa Piwnika. Jego właściciel znęcał się nad nim dwa lata, zanim postanowił zabić siekierą. Prawie mu się udało. Otrzymał za to bodajże cztery miesiące więzienia. A może zamiast tego powinien trafić do laboratorium?

Nikt nie kwestionuje potrzeby ochrony ozdoby naszych wód - łabędzi. Ale czy pamiętamy też o mniej „urodziwych” gatunkach?

Nikt nie kwestionuje potrzeby ochrony ozdoby naszych wód - łabędzi. Ale czy pamiętamy też o mniej „urodziwych” gatunkach?
Fot. Andrzej Kepel

Nieraz podnoszą się pełne oburzenia głosy: przecież ludzkość ma na głowie problemy pilniejsze niż cierpienie zwierząt. Łatwo wykazać absurdalność twierdzenia, że powinniśmy zajmować się TYLKO najważniejszymi sprawami. Bywają osoby, które powołując się na różne wartości religijne twierdzą, iż miłość należy się tylko ludziom, inaczej jest marnotrawiona. Teza ta niezupełnie trafia mi do przekonania. Sądzę, że miłość nie jest walutą, nie można jej dzielić i inwestować, gdyż jest częścią nas, a nie czymś, co posiadamy. Jej wzorem może być niewątpliwie św. Franciszek z Asyżu, patron ekologów. Dlaczegóżby ktoś wrażliwy na cierpienie zwierząt nie mógł być jednocześnie wrażliwy na ludzką krzywdę? Rolnik hodujący gęsi na pasztet z wątroby nie musi być psychopatą. I odwrotnie - istnieją psychopaci kochający zwierzęta.

Życie jest wartością samą w sobie. Wobec tego ochrona zwierząt przed cierpieniem ze względu na ich podobieństwo do ludzi trąci szowinizmem gatunkowym. Jednak stanowisko takie zawiera dużą dozę rozsądku. W końcu np. ograniczenie liczby eksperymentów na szympansach wydaje się być pilniejsze niż w przypadku żab zielonych.

Nie nawołuję do żadnej rewolucji. Uważam, że prawa zwierząt powinny być przestrzegane do momentu, w którym zaczną kolidować z prawami człowieka. Pewne zmiany sposobu myślenia są jednak niezbędne. Bowiem ludzi wyraźnie zaskoczonych samą ideą tworzenia praw, które miałyby chronić zwierzęta, można zobaczyć np. za sejmową mównicą.

Na koniec chciałbym raz jeszcze zacytować Alberta Schweitzera: „Zwierzęta łączy z nami ta wspólna cecha, że one też pragną szczęścia, są narażone na cierpienie i lękają się śmierci.”

Rafał Zwolak

Od Redakcji

Być może autor listu ucieka się czasami bardziej do argumentów „emocjonalnych” niż „rozumowych”. Myślę jednak, że warto się czasami zastanowić: „dlaczego JA chcę chronić przyrodę?”. Czy przypadkiem nie łatwiej przekonać mnie do potrzeby opieki nad bezpańskimi kotami (o jakże chwilami „ludzkim” pyszczku) niż do ochrony „obrzydliwych” ropuch? Dlaczego tylekroć więcej jest zwolenników ochrony miłych dla oka i ucha ptaków, niż „robaków”, rozróżnialnych tylko dla nielicznych?

Szowinizm gatunkowy? Może powinniśmy zrewidować nasze podejście do przyrody i zacząć ją chronić dla niej samej, a nie dla pożytków (choćby tylko estetycznych) jakie może z niej czerpać człowiek?

Andrzej Kepel

Wybór numeru

Aktualny numer: 2/2023