Polskie Towarzystwo Ochrony Przyrody „Salamandra”
 

Migracje w strugach deszczu

Wyspa Vancouver u południowo-zachodniego skraju Kanady w połowie października nie nęci aurą. Leje nawet częściej niż zwykle, a do tego ziąb i przenikliwy wiatr. Wiele miejsc noclegowych i innych biznesów turystycznych zostało już zamkniętych do wiosny, a część ich właścicieli szykuje się, by wraz z ptakami odlecieć na południe. Jednak na miłośnika przyrody z odrobiną samozaparcia i dobrą kurtką czeka tu wówczas sporo wrażeń.

Pojawienie się słońca wywołało prądy wstępujące powietrza. Wykorzystuje je sępnik różowogłowy, by wznieść się możliwie wysoko przed długim lotem ślizgowym nad cieśniną Juan de Fuca, oddzielającą wyspę Vancouver od kontynentu

Pojawienie się słońca wywołało prądy wstępujące powietrza. Wykorzystuje je sępnik różowogłowy, by wznieść się możliwie wysoko przed długim lotem ślizgowym nad cieśniną Juan de Fuca, oddzielającą wyspę Vancouver od kontynentu

Do Kolumbii Brytyjskiej przyleciałem z początkiem jesieni. Przez pierwsze dwa tygodnie szwendałem się po różnych parkach regionalnych, od czasu do czasu sprawdzając, czy za uszami nie rosną mi już skrzela. Jeśli nie deszcz, to mżawka... Wkrótce romantyczne ujęcia zadrzewionych stoków spowitych chmurami zaczęły mnie nużyć – nie dla takich zdjęć przywlokłem się tak daleko. Wreszcie internetowe prognozy pogody zaczęły wyglądać nieco mniej depresyjnie – czym prędzej przeniosłem się więc na wyspę Vancouver.

Na początku jesieni do rzek pacyficznego wybrzeża Kanady wpływają ogromne ilości łososi, głównie z trzech gatunków: keta (Oncorhynchus keta), kiżucz (O. kisutch), gorbusza (O. gorbuscha) i czawycza (O. tshawytscha). Część z nich, strudzona długą wędrówką, pada już w drodze na tarliska, a wszystkie pozostałe tuż po zakończeniu tarła. Ta obfitość łatwo dostępnego białka sprawia, że zwierzęta rybożerne opychają się do rozpuku. Wzdłuż rzek (powiedzmy sobie szczerze – woniejących w tym czasie gnijącą wszędzie rybą) leniwie łażą mewy z kilku dużych, morskich gatunków, dziobiąc od czasu do czasu co świeższą łososiową padlinę. Między nimi nieco żwawiej uwijają się modrosójki czarnogłowe (Cyanocitta stelleri) i kruki (Corvus corax), a w pobliżu ujść do morza także wrony alaskańskie (Corvus caurinus). Nawet rozliczny ptasi drobiazg nie gardzi rybimi resztkami ze stołu większych biesiadników. Od czasu do czasu można też wypatrzyć bieliki amerykańskie (Haliaeetus leucocephalus). Niektórym nie chce się taszczyć ciężkich ryb na gałęzie drzew i jedzą je na ziemi, tuż obok przypatrujących się spokojnie gęsi i kaczek. W innym czasie te blaszkodziobe, jako potencjalne ofiary bielików, trzymałyby się z daleka. Ale teraz? Jaki drapieżnik trudziłby się pogonią za fruwającą zdobyczą, gdy wszędzie wokół leży mięso?

Ta czawycza, schwytana przez baribala, wcale nie jest szczególnie duża. Największe okazy mogą osiągać nawet 1,5 m i ważyć 60 kg

Ta czawycza, schwytana przez baribala, wcale nie jest szczególnie duża. Największe okazy mogą osiągać nawet 1,5 m i ważyć 60 kg

Na wyspie Vancouver nie trzeba się natrudzić, by w październiku na kamienistych brzegach rzek zobaczyć dużą, czarną kulę. To baribal (Ursus americanus), zwany też niedźwiedziem amerykańskim lub czarnym, wpycha w siebie ostatnie kalorie przed kilkumiesięcznym snem zimowym. A że i jego obszerny brzuch ma limit pojemności i przepustowości, aby jak najefektywniej wykorzystać każdy kęs, ze złapanych ryb zjada tylko najtłustsze i najsmaczniejsze fragmenty. Szczególnie gustuje w kawiorze – prawdziwy smakosz. Resztę porzuca w okolicznych krzakach dla mniej wybrednych konsumentów. Wzdłuż rzek wypływających z kontynentalnej części Kolumbii Brytyjskiej podobnie zachowują się także grizli, czyli niedźwiedzie brunatne (Ursus arctos). Czy niedźwiedź bardzo musi się natrudzić, by złapać smakowitego łososia? Postanowiłem spróbować. Zdjąłem buty... Zanim zdążyłem wejść do wody, rozpędzona, napęczniała ikrą samica łososia wyskoczyła na brzeg wprost pod moje nogi. Schwyciłem ją i wypuściłem do wody – jeszcze nie teraz, płyń na tarlisko.

Nie tylko mięsożercy korzystają z tej sezonowej obfitości. Większość okolicznych ekosystemów zależna jest od corocznych dostaw azotu, fosforu i innych niezbędnych pierwiastków, których tony płyną pod wartki prąd rzek i strumieni w ciałach niestrudzonych łososi. Im większy drapieżnik, tym dalej niesie schwytane ryby w głąb lądu. Niedźwiedź potrafi tam przetransportować nawet sto kilkadziesiąt kilogramów ryb dziennie. Zjada z tego kilka kilogramów, które niesie jeszcze dalej, by pozostawić w formie odchodów. Również inne zwierzęta w ten sam sposób, i we własnych ciałach, transportują życiodajne substancje z rzek na ląd. I tak łososie nawożą lasy rosnące wzdłuż pacyficznych wybrzeży Kanady i północnych stanów USA.

Dla dostojnych bielików amerykańskich jesień to okres dostatku, choć na wyspie nigdy nie brakuje im pożywienia

Dla dostojnych bielików amerykańskich jesień to okres dostatku, choć na wyspie nigdy nie brakuje im pożywienia

Nie tylko niezwykły spektakl toczący się wokół pełnych ryb rzek może w październiku stanowić obiekt fotograficznych fascynacji na wyspie Vancouver. To okres przelotu wielu gatunków ptaków z Alaski i północnych regionów Kanady wzdłuż wyspy na południe. Przelotnych gości, zależnie od środowiska życia, widuje się wewnątrz lądu, na kamienistych plażach lub pełnym morzu. Dominująca tu brzydka pogoda przyczynia się do zjawiska charakterystycznego tylko dla tej wyspy. Na północy niemal przylega ona do stałego lądu i migrujące jesienią na południe wzdłuż wybrzeża dostojne sępniki różowogłowe (Cathartes aura) przelatują nad wyspę. Doleciawszy nad jej południowy kraniec, natykają się na szeroką, otwartą przestrzeń oceanu. Ptaki te podróżują przede wszystkim biernie, szybując z wykorzystaniem prądów powietrznych. Aby przelecieć tą metodą nad morzem do stanu Waszyngton w USA, potrzebują słonecznej aury, a ta o tej porze roku zdarza się nieczęsto. Im dłużej trwa słota, tym więcej zmokniętych i zasępionych sępników gromadzi się w okolicy Viktorii (największa miejscowość na wyspie, stolica Kolumbii Brytyjskiej) i czeka na okienko pogodowe. Gdy tylko deszczowe stratusy na chwilę się rozproszą i na niebie pojawią się obłoczki cumulusów zwiastujące obecność prądów wstępujących – z wybrzeży podrywają się chmary dostojnych padlinożerców i szybują w stronę majaczących na horyzoncie zboczy masywu Olympic w parku narodowym o tej samej nazwie.

Gniazdujące na Alasce kamuszniki czarnogłowe (Arenaria melanocephala) w drodze na południe. Ptaki te zimują wzdłuż niezamarzającej części pacyficznych wybrzeży Ameryki Północnej

Gniazdujące na Alasce kamuszniki czarnogłowe (Arenaria melanocephala) w drodze na południe. Ptaki te zimują wzdłuż niezamarzającej części pacyficznych wybrzeży Ameryki Północnej

Będąc na wyspie Vancouver, grzechem byłoby nie wybrać się na otaczające ją morze. Poza ptakami można podczas takiej wyprawy zobaczyć wiele morskich ssaków. Wschodnie wybrzeże obfituje w wale szare (Eschrichtius robustus). Te wieloryby odbywają najdłuższe migracje sezonowe w świecie ssaków – między Alaską a Dolną Kalifornią (prawie 20 tysięcy kilometrów rocznie). W październiku docierają tu pierwsze z migrujących na południe wali. Jednocześnie wciąż jeszcze można tu spotkać przedstawicieli tego gatunku z populacji lokalnej, spędzającej w tych wodach okres od kwietnia do listopada. Ja w pewien deszczowy (a jakże!) dzień wybrałem się jednak w okolice północnego skraju wyspy, by obserwować jesienne żerowanie moich ulubionych wielorybów – długopłetwców (Megaptera novaeangliae), lepiej znanych pod nazwą humbaki. Przypływają tu, podobnie jak wale szare, z odległej północy. Korzystają ze względnej obfitości małych ryb, by po raz ostatni napełnić przepastne żołądki i zgromadzić zapasy energii na miesiące zimowe, które spędzą... w ciepłych wodach otaczających Hawaje (szlak migrujących z północy humbaków skręca bowiem w tym miejscu na południowy zachód). Tam, zajęte godami, przez kilka miesięcy będą na ścisłej diecie, prawie się nie odżywiając.

Fotografowanie humbaków w siekący deszcz, z łodzi stojącej zawietrznie w stosunku do żerujących zwierząt, było sporym wyzwaniem. Walenie pojawiały się na powierzchni jedynie na kilka sekund. W tym czasie trzeba było wyciągnąć aparat zza pazuchy, nastawić ostrość, nacisnąć spust i... schować się do kabiny, by delikatnie osuszyć obiektyw przed kolejną próbą. Seria kilku zdjęć jest praktycznie niemożliwa, bo już przy drugim widać głównie krople na soczewce. A dlaczego nie fotografować od strony nawietrznej? Hm – na to pytanie nie udało mi się uzyskać od kapitana satysfakcjonującego wyjaśnienia. Po prostu – fotografowi zawsze wiatr w oczy.

Humbaki objadają się śledziami przed kilkumiesięczną głodówką podczas sezonu godowego wokół Hawajów

Humbaki objadają się śledziami przed kilkumiesięczną głodówką podczas sezonu godowego wokół Hawajów

Humbaki są znane między innymi z wyrafinowanego i donośnego (niosącego się na dziesiątki kilometrów) śpiewu oraz szczególnej techniki łowieckiej. Ktoś mnie kiedyś zapytał, jak można nazywać śpiewem humbacze pomrukiwania. Pamiętajmy – zwierzęta wokalizują pod wodą, bez wydychania. Zatkaj nos i bez otwierania ust zaśpiewaj swoją ulubioną piosenkę. To, co usłyszysz, będzie do złudzenia przypominało pieśń długopłetwca! Humbaki wypuszczają powietrze pod wodą jedynie podczas polowania na drobne ryby. Robią to, zataczając pod ławicą kręgi. Unosząca się ku powierzchni kurtyna z bąbelków sprawia, że przestraszone ryby zbijają się w jej środku w ciasną kulę. Wieloryb podpływa pod nią, otwiera paszczę i wynurza się, jednym kłapnięciem połykając większość ławicy. Tym razem mogłem oglądać pewną modyfikację tej techniki. Powietrzna ściana nie była konieczna. Efekt zbijania się ryb w kulę powodowały stadne ataki nurzyków (Uria aalge). Gdy nękane spod wody przez te nurkujące ptaki śledzie pacyficzne (Clupea pallasii) zbite w gęstą kulę podpływały pod powierzchnię, nadlatywały roje mew i chwytały je z powietrza. To był sygnał, by przygotować aparat. Zwykle po paru chwilach w środku tego zamieszania pojawiała się otwarta paszcza lewiatana... Klap! i koniec sceny. Ptaki odlatywały szukać kolejnej ławicy. Ciekaw jestem, ile nurzyków było przypadkowo połykanych wraz z rybkami.

Wspomniałem tu tylko o niektórych zwierzętach, które udało mi się zobaczyć podczas zaledwie dziesięciodniowej bytności na wyspie. Miałem szczęście – przez trzy dni świeciło słońce! Z pewnością każda pora roku może tu dostarczyć wielu przyrodniczych wrażeń, ale ja zdecydowanie nie żałuję, że na swoją eskapadę wybrałem początek jesieni.

Tekst i zdjęcia: Andrzej Kepel
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.



Wyspa zrodzona z ognia

Kiedy 14 listopada 1963 roku rozpoczynała się erupcja podwodnego i bezimiennego jeszcze wówczas wulkanu u południowych wybrzeży Islandii w archipelagu Vestmannaeyjar, nikt nie przypuszczał, że stanie się ona początkiem historii fascynującego miejsca, stwarzającego niepowtarzalną okazję do śledzenia wszystkich etapów kolonizacji lądu przez organizmy żywe. Następnego dnia z fal północnego Atlantyku wynurzyła się wyspa nazwana Surtsey na cześć nordyckiego boga ognia – Surtura, która od samego początku objęta została całkowitą ochroną i zakazem wstępu. W ten sposób udało się do minimum ograniczyć wpływ człowieka na wszelkie zachodzące na niej procesy. Każdego roku, w drugim tygodniu lipca, wyrusza ekspedycja naukowa złożona z kilkorga naukowców, którzy monitorują, co dzieje się na wyspie, śledzą kolonizację tego skrawka lądu przez rośliny i zwierzęta oraz analizują zmiany w rozmieszczeniu gatunków, które już zdążyły skolonizować Surtsey.

Wyspy archipelagu Vestmannaeyjar widziane z Surtsey w pogodny dzień lipcowy

Wyspy archipelagu Vestmannaeyjar widziane z Surtsey w pogodny dzień lipcowy

Topografia tej niewielkiej, bo mającej obecnie niewiele ponad 1 km2 wyspy, nie jest skomplikowana. Ma ona kształt gruszki, której czubek skierowany jest ku północnemu wschodowi. W południowej części dominują czarne pola lawowe otaczające dwa kratery: mniejszy – Surtungur i większy – Surtur. Kratery od północy otoczone są wysokimi na 140−150 m n.p.m. wzniesieniami o kształcie półksiężyca, zbudowanymi z jasnobeżowego palagonitu (skały wulkanicznej powstałej na skutek scalenia się popiołów wulkanicznych). Wschodnią i północno-wschodnią część Surtsey oraz północne stoki wzniesień pokrywają czarne, miejscami bardzo głębokie pokłady popiołów wulkanicznych (tefry). Północny cypel jest natomiast zbudowany z głazów naniesionych przez morze, a będących pozostałościami po zerodowanych przez fale fragmentach pól lawowych. Nierzadko są to olbrzymie głazy o wygładzonych przez morze kształtach, których średnica dochodzi do kilku metrów.

Erozja na Surtsey postępuje niezwykle szybko. Po ostatecznym zakończeniu erupcji wulkanicznej w roku 1967 wyspa miała powierzchnię 2,65 km2. Dziś, po zaledwie kilku dziesięcioleciach, jest już niemal o połowę mniejsza. Szybkie zmniejszanie się powierzchni to zasługa silnego oddziaływania potężnych (nawet szesnastometrowych) fal oceanicznych, które uderzają w Surtsey zwykle w okresie jesienno-zimowych sztormów. Ocenia się, że w ciągu najbliższych 100 lat pola lawowe otaczające od południa oba kratery zostaną kompletnie zerodowane, a jedynymi elementami, które będą w stanie stawić czoła falom, będą wzniesienia zbudowane z odpornego na działanie silnych fal palagonitu.

Rośliny pionierskie: honkenia piaskowa oraz mertensja nadmorska

Rośliny pionierskie: honkenia piaskowa oraz mertensja nadmorska

Kolonizacja wyspy przez organizmy żywe rozpoczęła się bardzo wcześnie. W 1965 roku, czyli w czasie, kiedy wulkan wciąż jeszcze wypluwał z siebie potoki lawy, budując potężne pola lawowe w południowej części wyspy, w północnej jej części, na brzegu pokrytym grubą warstwą popiołów wulkanicznych odnaleziono pierwszą roślinę – rukwiel nadmorską (Cakile maritima), pospolicie występującą również na polskim wybrzeżu. Kolejnymi przybyszkami były mertensja nadmorska (Mertensia maritima) oraz honkenia piaskowa (Honckenya peploides). Honkenia odniosła na Surtsey szczególny sukces, gdyż dzięki swym długim korzeniom jest w stanie rosnąć na terenach bardzo suchych i o niestabilnym podłożu. Dzisiaj gatunek ten dominuje we florze wyspy, zasiedlając nawet jej najbardziej nieprzyjazne zakątki.

Po pierwszej fali kolonizacji, która zakończyła się mniej więcej w 1974 roku, na wyspie żyło już na stałe 10 gatunków roślin. Warto zauważyć, że w ciągu tej pierwszej dekady życia na Surtsey odnotowano w sumie 12 gatunków. Tak więc procent przybyszów, którzy zdolni byli osiąść na wyspie na stałe, był niezwykle wysoki. Po tej pierwszej, spektakularnej fazie kolonizacji nastąpił okres stagnacji, trwający mniej więcej dekadę (1975−1984). Odnotowano w tym czasie wiele gatunków roślin pojawiających się na Surtsey i znikających z wyspy, ale zaledwie dwa zdołały zadomowić się tutaj na stałe. Trzeba jednak zaznaczyć, że wszystkie te, które próbowały w tym czasie kolonizować wyspę i poniosły porażkę, z sukcesem zdołały zadomowić się tutaj w kolejnych latach. Jednym z głównych czynników ograniczających możliwość kolonizacji Surtsey przez rośliny była ekstremalnie niska zwartość azotu w glebie. Jednak gatunki brzegu morskiego, przystosowane do niskich wartości tego pierwiastka, takie jak: honkenia, mertensja czy wydmuchrzyca piaskowa (Leymus arenarius), radziły sobie doskonale nawet w okresie stagnacji, systematycznie zwiększając, kawałek po kawałku, obszar swojego występowania na wyspie. Szybkie powiększanie zasięgów przez rośliny przybrzeżne zaowocowało wkrótce powstaniem pierwszego zbiorowiska roślinnego, złożonego na początku z tych trzech gatunków. Do roku 1984 odnotowano pojawienie się na Surtsey 21 gatunków roślin, z czego tylko 11 się tutaj zadomowiło.

Fulmary zwyczajne (Fulmarus glacialis) gniazdujące tuż na krawędzi urwistych klifów

Fulmary zwyczajne (Fulmarus glacialis) gniazdujące tuż na krawędzi urwistych klifów

Przez pierwsze dwa dziesięciolecia niewielki był wpływ ptaków na kolonizację wyspy. Wynikało to z faktu, że nieliczne gniazda znajdowały się głównie w obrębie stromych klifów w południowej części Surtsey. W 1986 roku nastąpił jednak przełom. Tego roku zaobserwowano pierwszych 10 gniazd założonych bezpośrednio na zupełnie nagim dotychczas polu lawowym. Początkowo w tej niewielkiej kolonii obecne były tylko dwa gatunki: mewa żółtonoga (Larus fuscus) i mewa srebrzysta (L. argentatus). Później, wraz z szybkim wzrostem liczby gniazdujących ptaków (która już w 1990 roku przekroczyła 180 par), pojawiła się także mewa siodłata (L. marinus). Rozrastająca się kolonia ptaków przyczyniła się do rozpoczęcia nowej fali kolonizacji Surtsey przez rośliny. Mewy zmieniły oblicze tej niegościnnej dotąd okolicy w radykalny sposób. Wzbogacając podłoże w cenny azot pochodzący z odchodów, resztek pożywienia oraz ciał martwych piskląt i starszych osobników, stworzyły one znacznie lepsze warunki do przetrwania dużej liczby gatunków roślin. Mewy przyczyniły się także do przyspieszenia procesu imigracji roślin na wyspę, przynosząc ze sobą liczne nasiona przyczepione do nóg, skrzydeł czy też materiału używanego do budowy gniazda. Do końca roku 1994 liczba gatunków, których obecność stwierdzono na Surtsey, sięgnęła 21 (a więc podwoiła się w okresie 10 lat). Liczba gatunków roślin, które się tutaj zadomowiły, potroiła się i sięgnęła 34. Dane te pokazują, jak wielki wpływ na kolonizację wyspy miało pojawienie się ptasiej kolonii.

Badania prowadzone na Surtsey w lipcu 2014 roku wykazały obecność 60 gatunków roślin mających stałe populacje na terenie wyspy, natomiast całkowita liczba gatunków kiedykolwiek znalezionych na wyspie wzrosła do 71. Przewiduje się, że tendencja wzrostowa będzie się utrzymywała jeszcze przez co najmniej kilka dziesięcioleci. Następnie, w związku z postępującą erozją i znacznym zmniejszeniem się powierzchni wyspy, liczba gatunków zacznie spadać.

Przybycie ptaków na Surtsey miało olbrzymi wpływ nie tylko na florę wyspy. Wraz z rozwojem kolonii mew rosła również liczba gatunków owadów oraz liczebność ich populacji. Proces ten utorował drogę kolejnym, tym razem owadożernym gatunkom ptaków. Gniazda zaczęły budować śnieguły (Plectrophenax nivalis), wcześniej zatrzymujące się tutaj jedynie na odpoczynek podczas wędrówki przez północny Atlantyk. Krótko po nich zadomowiły się pliszki siwe (Motacilla alba) i świergotki łąkowe (Anthus pratensis). W 2002 roku pojawił się także pierwszy roślinożerca na Surtsey – gęś gęgawa (Anser anser) żywiąca się bujną trawą porastającą tereny kolonii mew.

Można powiedzieć, że dzisiaj, po ponad 50 latach od narodzin wyspy, funkcjonuje tutaj wspaniały ekosystem, który swój błyskawiczny rozwój w ciągu ostatnich 20 lat zawdzięcza przybyciu na wyspę mew i założeniu przez nie kolonii zaopatrującej Surtsey w najbardziej pożądany tutaj pierwiastek niezbędny do życia – azot. Historia wyspy jest wspaniałą opowieścią o tym, jak organizmy żywe, torując sobie nawzajem drogę, zdolne są do zasiedlenia najbardziej nawet nieprzyjaznych miejsc na ziemi. Historia ta nie została jeszcze napisana do końca, jednak obserwacje na Surtsey dały biologom niepowtarzalną okazję do prześledzenia tego procesu w warunkach zupełnej niemal izolacji od wszelkich czynników antropogenicznych.

Tekst i zdjęcia: Paweł Wąsowicz
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Islandzki Instytut Historii Naturalnej

Dylematy fotografa w najdalszych i najzimniejszych zakątkach Ziemi

Nie sposób zrobić zdjęcia dzikiemu zwierzęciu siedząc w fotelu przed telewizorem. Fotograf musi wejść w środowisko stworzenia, wytropić je, spróbować się do niego zbliżyć, a potem nacisnąć spust migawki. Taka ingerencja w naturę często jednak budzi zastrzeżenia. To trochę tak, jakby ktoś wchodził do prywatnego mieszkania i próbował fotografować żyjących tam ludzi. Zapuszczając się w obszary zamieszkałe przez dzikie zwierzęta, fotograf często staje przed trudnymi wyborami. Musi odpowiedzieć sobie na pytanie: gdzie leży ta cienka, niewidzialna linia, której żaden człowiek, a fotograf w szczególności, nie powinien przekroczyć.

Podwodne spotkanie „twarzą w twarz” z walem białym w skutym lodem Morzu Białym

Podwodne spotkanie „twarzą w twarz” z walem białym w skutym lodem Morzu Białym

Antarktyka i Arktyka to obszary będące przedmiotem szczególnych regulacji dotyczących ochrony przyrody. Na Antarktydzie obowiązuje zasada mówiąca, że człowiek nie może zbliżać się do dzikiego zwierzęcia na odległość mniejszą niż pięć metrów. Ponieważ jednak zwierzęta tej zasady nie znają, więc często podchodzą lub podpływają znacznie bliżej. Zdjęcie lamparta morskiego, które zdobi okładkę tego numeru SALAMANDRY, wykonane było z odległości dwudziestu centymetrów. Co ciekawe, nawet gdyby nie istniała regulacja dotycząca minimalnej odległości, podpłynięcie do tej foki byłoby niemożliwe, gdyby sama tego nie chciała – jest zbyt szybka. W rzeczywistości to ona decyduje o tym, do kogo się zbliżyć i to ona określa, jaka jest jej strefa komfortu. Właśnie, strefa komfortu jest kluczową i charakterystyczną dla każdego gatunku wielkością. Czasem jest to kilka centymetrów, ale częściej nawet kilkanaście metrów. Interesującym przykładem jest Georgia Południowa, najdalej na północ położona wyspa w Antarktyce1. Otóż natężenie życia jest tam tak duże, że plaże często wypełnione są po brzegi fokami lub pingwinami. Zwierzęta nic sobie nie robią z obecności człowieka i otaczają go ze wszystkich stron. Nie są ani zestresowane, ani przestraszone – traktują go zupełnie neutralnie. A kiedy znudzi im się bezpośredni kontakt, po prostu odchodzą. Robienie zdjęć fokom czy pingwinom z bardzo niewielkiej odległości w ogóle nie robi na tych zwierzętach wrażenia, a czasem tak bardzo się spoufalają, że przekraczają wszystkie granice. Jeden z pingwinów na przykład podczas fotografowania położył się na moim plecaku i zasnął. Podobnie sytuacja wygląda z wielorybami grenlandzkimi na północy naszego globu. Te ogromne zwierzęta, mimo bardzo złych doświadczeń − bestialskiego połowu przemysłowego − są przyjazne i czasami pozwalają człowiekowi na bardzo bliski kontakt. Gdy jednak przekroczy się ich kilkumetrową strefę komfortu, natychmiast odpływają. Ale nie jest to paniczna ucieczka − raczej spokojne oddalenie się.

Wbrew pozorom dno morskie w obszarach arktycznych nie jest podwodną pustynią a tętniącym życiem dywanem

Wbrew pozorom dno morskie w obszarach arktycznych nie jest podwodną pustynią a tętniącym życiem dywanem

Kiedy przebywałem w Arktyce, miałem przyjemność obcowania z niedźwiedziami polarnymi2. Bardzo chciałem się do nich zbliżyć i zrobić zdjęcie podwodne. Mimo że są one postrzegane jako wyjątkowo silne drapieżniki, przy których człowiek nie ma żadnych szans, zwykle unikały kontaktu. A jeśli z jakichś powodów pozwalały na bliższe podejście lub podpłynięcie, to one decydowały, jak długo ten kontakt będzie trwał. Czasami można było nawet odnieść wrażenie, że pozują do zdjęć jak aktorzy. Częściej jednak, tylko słysząc zbliżającego się intruza, odchodziły. Człowiek nie ma żadnych szans, aby zmusić dzikie zwierzę do współpracy. Gdy przekroczy się tę cienką, niewidzialną linię, niedźwiedź ucieknie lub, doprowadzony do ostateczności, zaatakuje.

Z moich obserwacji wynika też, że ssaki wodne potrafią być wyjątkowo selektywne w wyborze fotografa, do którego podpływają. Często wybierają jednego konkretnego, innych zupełnie ignorując. I nawet jeśli ci odrzuceni za wszelką cenę łamaliby obowiązujące zasady, chcąc się zbliżyć do zwierząt i zrobić zdjęcie, to one im na to nie pozwolą! Kiedy wspominam nurkowanie z orkami w północnej Norwegii, od razu mam przed oczami te ogromne ssaki, które jednym ruchem mogłyby zabić człowieka, a jednak z wdziękiem i delikatnością przepływały tuż obok. Nawet jeśli chciałbym je w jakikolwiek sposób nakłonić do pozowania – byłoby to nierealne. Możemy od nich dostać tylko to, co same zechcą nam dać.

Obszary podbiegunowe to tereny szczególnie wymagające dla fotografa. Niska temperatura wody i powietrza, wiatr oraz śnieg stanowią duże utrudnienie. Zrobienie zdjęcia, szczególnie pod wodą, w tak srogich warunkach to spore wyzwanie. Nurek zwykle nie jest w stanie wytrwać w nich dłużej niż godzinę. Operowanie aparatem zmarzniętymi rękami w wodzie o temperaturze bliskiej nawet minus dwu stopniom Celsjusza dla wielu jest barierą nie do pokonania. Jeśli teraz uzmysłowimy sobie, że fotograf ma do czynienia z dzikimi zwierzętami, które są do tak ekstremalnych warunków świetnie przystosowane, trudno nawet podejrzewać, że mogłyby się poczuć w jakikolwiek sposób zagrożone ze strony intruza. Przecież większość z nich jednym ruchem płetwy czy łapy może oddalić się o kilka metrów, skutecznie kontrolując swoje otoczenie. Człowiek zawsze będzie powolniejszy i mniej sprawny od zwierzęcia w jego naturalnym środowisku.

Lamparty morskie większość czasu spędzają poza wodą. Wiele godzin leniwie wylegują się na dryfujących po wodach Antarktyki fragmentach gór lodowych

Lamparty morskie większość czasu spędzają poza wodą. Wiele godzin leniwie wylegują się na dryfujących po wodach Antarktyki fragmentach gór lodowych

Ktoś mógłby powiedzieć: no dobrze, ale samo zbliżenie się człowieka na odległość powodującą, że zwierzę postanawia się oddalić, wyzwala w nim stres. Być może tak, ale czy stres nie jest nieodłącznym elementem życia? Czy jest z definicji czymś złym? Przecież emocje towarzyszą nam od zarania, a dobrze wykorzystane częściej wzbogacają niż niszczą. Czy wykładowca, egzaminując, nie stresuje studentów? Być może powinniśmy wprowadzić dla nich specjalną strefę ochronną? Oczywiście, że nie − byłby to absurd. Trzeba pamiętać natomiast, aby podchodzić do dzikiej przyrody z respektem. Stosując tę prostą zasadę, w większości przypadków ani fotograf, ani żaden inny człowiek nie przekroczy tej umownej granicy. A nawet jeśli się pomyli i to zrobi, to zwierzę po prostu odpłynie.

Niebagatelnym elementem samokontroli fotografa podwodnego jest aspekt finansowy każdej dalekiej wyprawy. Gdzieś na końcu świata fotograf często stoi przed dylematem, czy zrobić jeszcze jeden krok i uzyskać lepsze zdjęcie, ryzykując przy tym, że zwierzę się przestraszy i ucieknie, a cel nie zostanie osiągnięty, czy jednak lepiej pozostać w pewnej odległości i zadowolić się gorszym ujęciem. Są to trudne wybory, szczególnie w fotografii podwodnej, kiedy odległość od fotografowanego obiektu powinna być naprawdę minimalna. Ponieważ nurek niejako z góry jest na straconej pozycji w kontakcie ze zwierzętami, więc tylko współpraca z nimi może przynieść sensowny efekt. Łamanie zasad sprawia, że zwierzę natychmiast ucieka, a fotograf pozostaje z niczym. Jeśli zmarnujemy te nieliczne szanse na zrobienie zdjęcia, jakie ofiarowuje nam sama natura, to zwykle nie sposób już naprawić błędów. Dla człowieka to bardzo kosztowna i dotkliwa kara, ale również nauczka na przyszłość.

Po tym jak dobiliśmy pontonem do jednej z antarktycznych plaż pełnej pingwinów, zostawiłem na brzegu plecak, aby nie nosić zbędnych kilogramów, i poszedłem fotografować. Kiedy wróciłem, zobaczyłem śpiącego na nim pingwina…

Po tym jak dobiliśmy pontonem do jednej z antarktycznych plaż pełnej pingwinów, zostawiłem na brzegu plecak, aby nie nosić zbędnych kilogramów, i poszedłem fotografować. Kiedy wróciłem, zobaczyłem śpiącego na nim pingwina…

Czemu zatem służy fotografia przyrody, a fotografia podwodna w szczególności, jeśli hipotetycznie może ona mieć negatywny wpływ na środowisko? Czym jak nie pazernością należy tłumaczyć „chore” ambicje fotografów goniących po całym świecie za kolejnym unikatowym kadrem? Otóż, niezależnie od tego, jakie są pierwotne motywy, dla których człowiek wydaje mnóstwo pieniędzy, żeby wymrozić się przez kilka godzin w lodowatej wodzie i być może uzyskać kilka sensownych zdjęć, w ostatecznym rozrachunku efekt jest prawie zawsze ten sam: fotografia ma pozytywny wpływ na środowisko, bo wspiera jego ochronę.

Wiadomo przecież, że inaczej traktujemy kogoś, kogo znamy, niż obcego. Jeśli jakiś gatunek, choćby najrzadszy i najbardziej zagrożony, jest tylko nazwą w przydługim referacie naukowca, to często nie robi na nas większego wrażenia. Natomiast, gdy poznamy bliżej jego wygląd i zwyczaje, budujemy z nim pewnego rodzaju relację, stajemy się jego ambasadorami. Obraz jest najłatwiej i najskuteczniej przyswajalnym przez człowieka komunikatem. Na fotografie ciąży bardzo istotna rola uchwycenia wyjątkowego, poruszającego serca momentu. Budowanie świadomości przez obrazy ma tu decydujące znaczenie. Prezentowany lampart morski do niedawna był gatunkiem zupełnie nieznanym przeciętnemu człowiekowi. Właśnie wyjątkowe zdjęcia Paula Nicklena pokazały tę fokę światu po raz pierwszy. Gdyby nie ujęcia przedstawiające bardzo specyficzne zwyczaje tych zwierząt, prawie nikt nie znałby ich do dzisiaj. To samo dotyczy pingwinów, niedźwiedzi, białuch czy narwali. To fotografowie są emisariuszami tych gatunków. W sposób przekonujący i przystępny pokazują ich zachowania i sposób życia, sprawiając, że lodowate, dzikie obszary Arktyki i Antarktyki stają się przystępniejsze dla przeciętnego człowieka. Tym samym, dobiegające zewsząd sygnały alarmujące o tym, że coś złego dzieje się w środowisku w związku ze zmianami klimatycznymi, przestają być już tylko niezrozumiałymi wywodami mądrych głów, a stają się dyskusją na temat przyszłości konkretnych żyjących tam istot, za które wszyscy jesteśmy odpowiedzialni.

Ostatnie pięć lat spędziłem, podróżując w najdalsze i najzimniejsze obszary naszej planety, aby tam, głównie pod wodą, fotografować najrzadsze i często bardzo egzotyczne gatunki zwierząt. Przebywając na obszarze Antarktyki i Arktyki, wielokrotnie wchodziłem w bezpośredni kontakt z dzikimi mieszkańcami tych nieprzyjaznych terenów, często zbliżając się na odległość zaledwie kilku centymetrów od ich bogato uzębionych paszcz. I choć każdy przypadek był inny, a w każdym z tych miejsc obowiązywały różne regulacje prawne ograniczające bezpośredni kontakt z dziką przyrodą, to zawsze czułem, że jestem tam tylko gościem i w związku z tym powinienem zachowywać się jak gość. Nie jestem pewien, gdzie dokładnie leży ta cienka, niewidzialna linia, której żaden człowiek, a fotograf w szczególności, nie powinien przekraczać, ale zaobserwowałem, że jest ona inna dla różnych gatunków i środowisk i że zależy w gruncie rzeczy od tak zwanej strefy komfortu danego osobnika. Doświadczyłem również, że niezależnie od obowiązujących regulacji czy intencji człowieka wchodzącego w bezpośrednią relację z dzikimi zwierzętami przyroda posiada bardzo skuteczne zabezpieczenia, chroniące ją przed tymi, którzy chcieliby posunąć się zbyt daleko. Nie są one wystarczające do obrony przed wieżami wiertniczymi i strzelbą, ale na fotografów i podróżników w zupełności wystarczą.

Morski kameleon

Lampart morski (Hydrurga leptonyx) to chyba najbardziej fascynujące zwierzę zamieszkujące Antarktykę. Występuje wyłącznie w tym rejonie świata, a ze względu na swoje charakterystyczne zachowania podwodne stało się wyjątkową atrakcją dla odwiedzających biały ląd nurków. Na powierzchni niczym szczególnym nie odróżnia się od innych gatunków fok. Kilkusetkilogramowe, trzyipółmetrowe zwierzę kształtem głowy przypomina trochę psa, a ubarwieniem futra – lamparta (Panthera pardus). Całymi dniami leniwie wyleguje się na dryfujących po wodach Oceanu Południowego fragmentach gór lodowych. Sprawia wrażenie bardzo powolnej i znudzonej życiem istoty. Co jakiś czas unosi głowę, aby sprawdzić, co się dzieje wokół, po czym ponownie kładzie się i śpi, z każdą godziną coraz bardziej zabarwiając na czerwono lód, na którym leży. (Lamparty morskie żywią się przede wszystkim krylem, który odpowiada za specyficzne krwawoczerwone zabarwienie ich odchodów). Ospały tryb życia charakterystyczny jest jednak tylko dla powierzchniowej aktywności tego ssaka. Kiedy lampart zanurza się w wodzie, przechodzi prawdziwą metamorfozę. W środowisku wodnym jest tak szybki i energiczny, że nie sposób za nim nadążyć ani przewidzieć, kiedy i z której strony się pojawi. Nurkowi pozostaje tylko cierpliwe czekanie. Foka ta wchodzi w bardzo bliski kontakt z człowiekiem. Chyba jedyny taki w przyrodzie. Prezentuje przybyszowi wyjątkowy podwodny taniec, wypuszcza nosem powietrze, przepycha się, demonstruje imponujące uzębienie, chwyta szczękami aparat. Wbrew pozorom lampart morski jest łagodnym i dość przyjaznym człowiekowi zwierzęciem, a jego zła sława wynika głównie ze „słabości” do pingwinów. Szczególnie upodobał on sobie właśnie te ptaki i co jakiś czas z ochotą na nie poluje. Kiedy złapie pingwina, nie zabija go od razu, lecz centymetr po centymetrze skalpuje jego ciało. Ten mrożący krew w żyłach spektakl kończy się imponującą karuzelą, gdy lampart, kręcąc ponad wodą resztkami ciała ptaka, kompletnie je masakruje. Co ciekawe, foka często nie zjada ofiary, lecz porzuca jej resztki na dnie morza.

Tekst i zdjęcia: Bartosz Stróżyński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.fimufo.com

  1. Zobacz: Tam, gdzie diabeł mówi dzień dobry - SALAMANDRA 1/2014
  2. Zobacz: Nurkowanie z niedźwiedziem polarnym - SALAMANDRA 2/2013


Arktyka najmniejszych niedźwiedzi

Arktyka to miejsce szczególne na mapie świata. Kojarzona jest zwykle z globalnym ociepleniem oraz z niekwestionowanym królem tego regionu – niedźwiedziem polarnym. Jednak wbrew ogólnemu przekonaniu rejony arktyczne nie są jedynie miejscem zalegania wiecznych śniegów. Niektóre obszary pokryte są tundrą, czyli zielonym dywanem składającym się głównie z mchów i porostów, a poza niedźwiedziami polarnymi występują tam również inne zwierzęta. Szczególnie interesujące są te najmniejsze i najsłabiej poznane, czyli bezkręgowce, bo to dzięki nim ekosystemy arktyczne mogą w ogóle istnieć.

Czoło lodowca

Czoło lodowca
Fot. Bartosz Stróżyński

Arktyka a Antarktyka

Arktyka jest często mylona z Antarktyką. Poza wspólnym dla obu obszarów lodem oraz dniem i nocą polarną dzieli je prawie wszystko. Arktyka to obszar obejmujący biegun północny, na który składają się wody Oceanu Arktycznego otoczonego kontynentami Eurazji i Ameryki Północnej. Antarktyka natomiast to kontynent izolowany przez morza na biegunie południowym. Ponad 95% kontynentu pokryte jest lądolodem i to właśnie tam znajdują się najsuchsze oraz najzimniejsze pustynie na świecie. Największym drapieżnikiem Arktyki jest wspomniany już wcześniej niedźwiedź polarny1, który żywi się głównie fokami. Na arktyczne wyspy migrują ptaki zakładające wielotysięczne kolonie, po tundrze spacerują renifery, a na plażach spotkać można foki i morsy. Największe zwierzęta zamieszkujące obszary lądowe Antarktyki to pingwiny, które żywią się głównie krylem (morskie skorupiaki). Jednym z najgroźniejszych drapieżników jest tam lampart morski2. Na wybrzeżu spotkać można także inne foki, jednak różne od występujących w Arktyce. Ważnym elementem obu regionów jest olbrzymia masa fito- i zooplanktonu. Zwierzęcym elementem łączącym Arktykę i Antarktykę jest ptak – rybitwa popielata (Sterna paradisaea), która migruje z północy na samo południe, podążając za latem polarnym. W Arktyce składa jaja i wychowuje młode, po czym resztę roku spędza w locie i w Antarktyce.

Svalbard – centrum naukowe europejskiej Arktyki

Svalbard to archipelag wysp położonych na dalekiej północy Europy pomiędzy 74 a 81 stopniem szerokości geograficznej. Największą i najbardziej znaną wyspą tego regionu jest Spitsbergen. Obszar ten stanowi wyjątkowe miejsce dla naukowców, głównie ze względu na swoją historię geologiczną, względnie młode obszary pozbawione lodu, wyjątkowy klimat i – wbrew pozorom – dużą bioróżnorodność. Decydujący wpływ na klimat tego archipelagu mają prądy morskie – od zachodu jest to prąd ciepły, od wschodu – zimny. Z tego też powodu po zachodniej stronie wysp znacznie większe obszary pokryte są tundrą, natomiast na wschodzie dominują pustynie polarne i lodowce. Na Spitsbergenie znajdują się polskie stacje polarne. Najsłynniejsza z nich, nazwana imieniem Stanisława Siedleckiego i prowadzona przez Instytut Geofizyki Polskiej Akademii Nauk, to całoroczny „Hornsund” położony w fiordzie o tej samej nazwie. Pozostałe placówki to stacje letnie (czynne tylko w czasie lata polarnego) należące do Uniwersytetów: Wrocławskiego, im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, im. Mikołaja Kopernika w Toruniu i im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Administracyjną stolicą archipelagu jest miasteczko Longyearbyen, ze słynnym centrum naukowym UNIS (University Centre of Svalbard). Naukowcy i studenci z całego świata przyjeżdżają do tego najdalej na północ wysuniętego uniwersytetu, by uczyć się geologii, glacjologii czy biologii polarnej. Pomimo administracyjnej przynależności do Norwegii Svalbard, na mocy traktatu spitsbergeńskiego, rządzi się swoimi prawami i ma własnego gubernatora.

Tundra i lodowce

Okres lata polarnego, trwający od kwietnia do września, to czas migracji ptaków na ląd. Ze względu na czas trwania dnia polarnego i związany z tym dopływ światła produkcja pierwotna w morzach jest wysoka, co skutkuje masowym pojawem planktonu roślinnego i zwierzęcego. Arktyka staje się wówczas rajem dla ptaków planktonożernych, które pełnią bardzo ważną funkcję w tych rejonach – to właśnie one łączą ekosystemy morskie z lądowymi. Dobrym przykładem są alczyki (Alle alle), które żywią się morskimi skorupiakami i pozostawiają na lądzie duże ilości guana, co z kolei użyźnia okoliczną tundrę. Dzięki temu tundra w sąsiedztwie kolonii ptasich jest różnorodniejsza, a chodząc po niej, można się zapaść w mszystej roślinności nawet po kolana. I to właśnie te miejsca są również najbardziej atrakcyjne pod względem występowania najmniejszych zwierząt Arktyki, czyli bezkręgowców.

W surowszym środowisku, czyli na lodowcach, także można znaleźć liczne gatunki zwierząt. Lodowce to stały element ekosystemów arktycznych i – pomimo niesprzyjających życiu warunków – są one domem wielu gatunków bakterii, mikroskopijnych roślin i zwierząt. Zasiedlają je: algi, pierścienice, skoczogonki, niesporczaki czy owady. Lodowce, podobnie jak obszary tundrowe, mają swoje centra bioróżnorodności, tj. kriokonity. Są to niewielkie (do 50 cm średnicy) oczka wypełnione wodą. Powstają w miejscach, gdzie wiatr nawiewa martwą materię organiczną i nieorganiczną. Kriokonity stanowią samodzielne ekosystemy ekstremalne, w których cyjanobakterie i glony odpowiadają za produkcję pierwotną, a wrotki czy niesporczaki to kolejne ogniwa łańcucha pokarmowego.

Zwierzęcym elementem, który łączy tundrę i kriokonity, są m.in. niesporczaki (Tardigrada). Zwierzęta te są stałym elementem regionów polarnych, ale pomimo wieloletnich badań wiedza na ich temat jest ciągle niewielka. Można je znaleźć niemal we wszystkich próbkach mchów z tundry oraz w większości kriokonitów. Ich fenomen to właśnie zdolność zasiedlania niegościnnych terenów oraz przeżycia w ekstremalnych warunkach polarnych.

Niesporczaki – stali mieszkańcy regionów polarnych

Niesporczaki (znane także jako wodne niedźwiadki), to mikroskopijne bezkręgowce o średniej wielkości około 0,3 mm. Oglądane pod mikroskopem przypominają parówkę z czterema parami odnóży zakończonych pazurkami. Zwierzęta te zasiedlają niemalże wszystkie środowiska na wszystkich szerokościach geograficznych. Gatunki lądowe można znaleźć w mszakach, porostach i glebie, a wodne zasiedlają osady oraz rośliny wodne. Znany jest również gatunek morski, który pasożytuje na strzykwach (Holothuroidea). Do dziś opisano ok. 1200 gatunków niesporczaków z całego świata, a prawdopodobnie poznano dopiero jedną dziesiątą wszystkich. Najlepiej pod względem fauny Tardigrada poznana jest Europa. Pozostałe regiony pozostają bardzo słabo przebadane lub kompletnie niezbadane. Dla przykładu: z Zambii znane są zaledwie cztery gatunki, z Peru 21, a ze znacznie mniejszej obszarowo Polski – dla kontrastu – około 100 gatunków. W wielu krajach badania nad niesporczakami nie były nigdy prowadzone, a liczba prac z określonych regionów związana jest zwykle z liczbą specjalistów pracujących na danym obszarze. Zwierzęta te jako miejsce do życia wyjątkowo upodobały sobie regiony polarne oraz górskie (czyli siedliska ekstremalne). Z obszaru Svalbardu do dziś znanych jest 85 gatunków, jednakże najnowsze wyniki badań wskazują, że ich liczba może być znacznie większa. Tylko w ostatnich dwóch latach opisano tam trzy gatunki nieznane wcześniej nauce, a opisy kolejnych nowych doniesień są w trakcie przygotowywania.

Przedstawiciel gromady Eutardigrada. Zdjęcie wykonane w elektronowym mikroskopie skaningowym (SEM)

Przedstawiciel gromady Eutardigrada. Zdjęcie wykonane w elektronowym mikroskopie skaningowym (SEM)
Fot. eye of science

Dla tak małych zwierząt niewielki kriokonit czy kawałek mchu to cały świat – badając tak małe organizmy, bada się w rzeczywistości mikrokosmos. Niesporczaki w rejonach polarnych mogą występować w bardzo dużych zagęszczeniach. Jest to związane prawdopodobnie z niższą presją drapieżniczą, w przeciwieństwie do bogatszych w faunę glebową obszarów, dużą ilością pokarmu (tundra), a także zdolnością zapadania w stan anabiozy, czyli tzw. życia utajonego. W stanie anabiozy mogą przetrwać niesprzyjające życiu warunki, takie jak ponad kilkuletnie przesuszenie, brak pokarmu, temperaturę w granicach od +150°C do zera absolutnego czy nawet wysokie dawki promieniowania jonizującego i UV. Dzięki tym właśnie zdolnościom niesporczaki słyną jako najbardziej wytrzymałe organizmy na Ziemi oraz stanowią jeden z obiektów modelowych w badaniach astrobiologicznych. Doczekały się też wycieczki w przestrzeń kosmiczną w 2009 roku, gdzie były poddawane działaniu próżni kosmicznej. Jak można się domyślić, większość stworzeń przeżyła tę misję.

Niesporczaki są interesującym elementem w badaniach nad ekosystemami arktycznymi. Warta poznania jest ich różnorodność gatunkowa, wybiórczość siedliskowa, a także miejsce, jakie zajmują w poszczególnych ekosystemach. Część gatunków, jako konsumenci pierwszego rzędu, żywi się glonami oraz sokami wysysanymi z komórek mszaków i porostów. Inne, jako konsumenci drugiego rzędu, żywią się drobnymi bezkręgowcami, takimi jak nicienie czy wrotki, nie gardząc także swoimi współbraćmi. Niesporczaki są również pokarmem dla różnych bezkręgowców, włączając roztocza (Acari) czy skoczogonki (Collembola). Obecnie prowadzone są badania nad wpływem biogenów z kolonii ptasich na różnorodność oraz wielkość (czyli kondycję) niesporczaków. Bardzo prawdopodobne, że tundra nawożona przez ptaki jest najlepszym siedliskiem dla tych małych miśków, ale także innych mikrobezkręgowców w Arktyce. Może to być związane z lepszą bazą pokarmową – więcej nisz i jedzenia dla gatunków roślinożernych, którymi z kolei żywią się gatunki drapieżne. Wymienione wyżej przykłady świadczą o pozytywnym wpływie kolonii ptasich na faunę bezkręgowców, co z kolei może mieć przełożenie na funkcjonowanie bardzo wrażliwego ekosystemu arktycznego.

Niesporczaki, poza zielonym arktycznym dywanem, zasiedlają także nieco mniej przyjazne miejsca – jako prawdziwi twardziele żyją na lodowcach. Część osobników zasiedlająca kriokonity jest czarno ubarwiona (co stanowi wyjątek u Tardigrada). Jest to najprawdopodobniej związane z ochroną przed silnym promieniowaniem UV występującym na lodowcach. Dodatkowym efektem ciemnego ubarwienia jest skupianie promieniowania słonecznego, co podwyższa temperaturę w kriokonicie, sprzyja dalszemu jego wytapianiu i w następstwie przyspiesza topnienie całego lodowca. Badanie bogactwa gatunkowego lodowców jest niezwykle ważne ze względu na postępujące zmiany klimatu i topnienie lodu. Wraz z cofaniem się lodowców znikają także gatunki, których ludzkość może już nigdy nie poznać. Lodowce są także ważnym obiektem w badaniach astrobiologicznych (niesporczaki, znane jako najbardziej wytrzymałe organizmy na Ziemi, zasiedlają kriokonity w lodowcach, z kolei kriokonity mogą stanowić modelowy ekosystem dla podobnych miejsc na księżycach pokrytych lodem).

W kriokonitach niesporczaki stoją na szczycie drabiny troficznej i zazwyczaj wykazują najwyższe zagęszczenia na tle innych zwierząt kriofilnych (czyli mogących żyć w środowisku lub wymagających do życia siedliska związanego z lodem i niskimi temperaturami). Fauna kriokonitów jest jednak niemal niezbadana, dlatego też w tych siedliskach opisano zaledwie kilka gatunków niesporczaków.

Dlaczego małe są tak ważne?

Wszystko w przyrodzie ma swoje miejsce i określone zadanie. Nie ma organizmów nic nieznaczących, a ich istotna rola mogła jedynie jeszcze nie zostać do końca poznana. Niesporczaki, ze względu na swoje niezwykłe zdolności przystosowawcze oraz stałą obecność w rejonach polarnych, wydają się dobrym obiektem modelowym do badań różnych interakcji (organizm – środowisko) występujących na tych terenach.

Badania nad różnorodnością gatunkową i opisywanie gatunków, to nie tylko wewnętrzna potrzeba człowieka związana z chęcią poznania otoczenia, ale także pewne porządkowanie otaczającej nas rzeczywistości oraz odtwarzanie historii życia na Ziemi. Tworzenie list gatunkowych oraz monitorowanie otoczenia jest niezbędne m.in. w celu ochrony przyrody. Prowadzone badania nad różnorodnością, liczebnością i wielkością tych drobnych stworzeń mogą być kluczem do zrozumienia zagadnień biogeograficznych, ekologicznych czy ewolucyjnych. O ile więc kręgowce Arktyki są bardzo dobrze poznane, o tyle bezkręgowce wymagają jeszcze dalszych badań.

Wiele grup stworzeń o niskim znaczeniu gospodarczym jest lekceważona, a to właśnie te najmniejsze zwierzęta stoją u podstaw funkcjonowania ekosystemów. Wszelkie zmiany zachodzące w skali mikro mają swoje konsekwencje w skali makro, czyli dla nas ludzi i całej planety.

Mamy to szczęście, że Svalbard – to wyjątkowe miejsce w Arktyce – jest bez większych problemów logistycznych łatwo dostępne. Dlatego też naukowcy z Polski mają szansę zgłębiać nieodkryte tajemnice lodowców i tundry. Niewątpliwie niesporczaki są jednym z obiektów wartych dalszego poznania i być może najbliższe odkrycia dadzą odpowiedź na wiele problemów badawczych. Należy pamiętać, że szeroko rozumiana bioróżnorodność, to w większości te organizmy, których nie widzimy gołym okiem.

Badania finansowane w ramach grantu MNiSW „Diamentowy Grant” nr DI 035241.

Krzysztof Zawierucha
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Wydział Biologii, Zakład Taksonomii i Ekologii Zwierząt
Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

Lodowy mikrokosmos

Jest mroźna, śnieżna zima. Wschodzące słońce rozpala do czerwoności chmury, by chwilę później zbudzić do życia szczyty Tatr. Kolejny, bajecznie kolorowy świt w górach czaruje swoim pięknem. Wystarczy wyciągnąć aparat i cieszyć się łapaniem zimowej magii w kadrze... Jednak nie każda zima jest śnieżna i nie zawsze podczas mrozów można być w górach lub w innym malowniczym miejscu. Ale nawet wtedy, kiedy wokół nie ma pozornie nic ciekawego – żadnych zapierających dech widoków i pięknego światła – nie odkładaj aparatu na półkę! Wystarczy bowiem, że chwyci lekki mróz, a będzie można wyruszyć na poszukiwanie ciekawych motywów, które czekają na Ciebie bliżej niż myślisz.


Bliźniaki
Canon EOS 5D Mark II, Tamron 90 mm f/2.8, pierścienie pośrednie, ISO 400, f/16, 1/50 s

Ciepłe wspomnienie
Canon EOS 30D, Sigma 17-50 f/2.8, ISO 200, f/8, 1/25 s

Pomocny w tym będzie obiektyw makro. To dzięki niemu przeniesiesz się do świata o wymiarze XXS, gdzie rozpoczniesz swoją fotoprzygodę. Ktoś mógłby się zdziwić – po co komu obiektyw makro zimą? Nie ma kwiatków, żuczków, motylków, biedronek… Odpowiedź można znaleźć całkiem blisko – w tafli zamarzniętego stawu, brzegu rzeki, płytkiego starorzecza czy zwyczajnej kałuży. Tam właśnie drzemią ukryte światy. Prawdziwy lodowy mikrokosmos: nieznane galaktyki, malownicze krajobrazy, tajemnicze twarze… Wszystko, co z pozoru zwyczajne, niewarte uwagi – uwięzione bąbelki powietrza, trawy, jesienny liść czy kolorowy kamyk – w lodowej oprawie staje się małym dziełem sztuki.


Lodowe akwarium
Canon EOS 5D Mark II, obiektyw 24-105 f/4, ISO 100, f/8, 1s

Planety
Canon EO 5D Mark II, Tamron 90 mm f/2.8, pierścienie pośrednie, ISO 500 f/11 1/60s

Pochyl się zatem nad taflą lodu – patrz uważnie i szukaj…. A kiedy już znajdziesz ciekawy motyw – ustaw statyw tak, by aparat był zwrócony obiektywem idealnie ku dołowi. Dopracuj kadr. Zwróć koniecznie uwagę, by żaden cień, szczególnie Twój czy statywu, nie padał na fotografowany obiekt. Teraz istotne, by zdjęcie wyszło bez zarzutu od strony technicznej. Pomaga w tym tzw. live view, czyli podgląd na żywo − funkcja dostępna w większości lustrzanek. Dzięki niemu możesz idealnie ustawić ostrość. Przysłona nie może być zbyt mała, zazwyczaj optymalne są 8 lub 11, ale w tym wypadku warto dać większą – 16, a nawet 22. Przy uruchamianiu migawki najlepiej skorzystaj z pomocy pilota lub wężyka spustowego, by nie poruszyć aparatem. (W przypadku zdjęć makro nawet takie mikroprzesunięcia i poruszenia mogą zepsuć efekt końcowy). Zdjęcie zrobione. Można szukać dalej…

A kiedy, chcąc się wyprostować, poczujesz, że nie jest to proste – spójrz na zegarek. Dopiero wtedy uświadomisz sobie, ile godzin zeszło Ci na tej zabawie. Lód wciąga!

Tekst i zdjęcia: Katarzyna Gubrynowicz
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
katarzyna.gubrynowicz.pl
Prezes Zarządu Głównego
Związku Polskich Fotografów Przyrody

Wybór numeru

Aktualny numer: 2/2023