Wykrywanie gatunków zwierząt w terenie wymaga cierpliwości, szczęścia oraz specjalistycznej wiedzy i umiejętności. Wielu naukowców usilnie pracuje nad pozbyciem się tych uciążliwych ograniczeń. W lipcu 2019 roku ukazała się praca podsumowująca analizy, do których badacze pobierali wodę ze zbiorników będących wodopojami dla ssaków na afrykańskiej sawannie, a następnie izolowali z niej tzw. DNA środowiskowe (eDNA), aby zidentyfikować genetyczne „odciski palców” pijących tam zwierząt. Proponowali to jako wygodną alternatywę dla tradycyjnej inwentaryzacji fauny. Podobną metodą próbuje się zresztą, również w Polsce, stwierdzać obecność żółwia błotnego. Zwierzę przebywające w wodzie zawsze zostawi resztki swoich tkanek, zwykle nabłonka – startego z powierzchni ciała, wydalonego z jelit wraz z odchodami czy z jamy gębowej podczas picia.
Jeśli jednak myśleliście, że poszukiwanie zwierząt przez analizę genetyczną wody z wodopoju jest dziwną metodą, przypominającą drapanie się lewą nogą w prawe ucho, to co powiedzielibyście o izolowaniu DNA z... krwi wypitej przez tropikalne, lądowe pijawki? W lasach regionu indo-pacyficznego są one prawdziwym dopustem bożym dla podróżników, ale też mieszkających tam zwierząt kręgowych. Ze względu na swój sposób odżywiania przechowują przez pewien czas próbki krwi żywicieli – wszystko, czego potrzebuje genetyk, aby ustalić przynależność gatunkową tych ostatnich. Pijawki zastosowano do inwentaryzacji lokalnej fauny kręgowców już w co najmniej kilku publikacjach. Na Madagaskarze pozwoliło to wykryć m.in. lemury, tenreki, dzioborożce czy endemiczne żaby, w Azji Południowo-Wschodniej: niedźwiedzie, jeżozwierze, tupaje, łuskowce i mundżaki, w Australii zaś – kangury, wombaty, emu i lirogony. A wszystko to bez choćby jednego spojrzenia na całą tę menażerię i bez konieczności jej rozpoznawania.
Dziobak jest jednym z najdziwniejszych ssaków świata – składa jaja, zamiast rodzić żywe młode, a pysk ma zakończony płaskim dziobem przypominającym kaczy, co skłoniło XVIII-wiecznych zoologów, badających pierwszą przywiezioną do Europy skórę, do podejrzeń, że padli ofiarą oszustwa. Czy z dala od oczu naukowców zachodzi proces wymierania tego symbolu Australii? Jakim sposobem nikt tego wcześniej nie zauważył? Wykorzystując geograficzne analizy dostępnych dla tego zwierzęcia siedlisk, a także współczesne i wcześniejsze wyniki badań terenowych, wreszcie sięgające XIX wieku zapiski historyczne, grupa badaczy z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii i Platypus Conservation Initiative twierdzi, że dziobak stopniowo zanika, a dotychczasowy status tego gatunku na światowej czerwonej liście (bliski zagrożenia) jest z pewnością niedoszacowany. Jeśli to prawda, wówczas mielibyśmy do czynienia z jednym z najsmutniejszych wymierań w historii naszej planety.
Wiele zwierząt komunikuje się ze swoimi ziomkami, chociażby wysyłając do wszystkich możliwych odbiorców ogólne komunikaty – wilki wyją, aby poinformować o swojej obecności inne watahy, ptaki i niektóre nietoperze śpiewają, aby zwabić partnerkę, wielkie koty znaczą moczem granice terytorium. Jednak rudawiec nilowy (Rousettus aegyptiacus), owocożerny nietoperz żyjący m.in. w Afryce, na Bliskim Wschodzie i Cyprze, wydaje dźwięki, które nie tylko odnoszą się do konkretnej sytuacji życiowej, ale są uzależnione również od tego, kto jest ich odbiorcą. I nie chodzi tu o ogólne kategorie odbiorców, jak „samica”, „młode”, „współmieszkaniec kolonii”, „obcy”, ale o konkretne osobniki – taki, powiedzmy, „Kowalski spod piątki”, „Nowakowa z przeciwka”, „teść”. Dotychczas spore wyzwanie stanowiło wychwycenie dźwięków wydawanych przez poszczególne osobniki w zatłoczonej kolonii, co powodowało, że mikrofony badaczy rejestrowały kakofonię sygnałów i trudno było przypisać je do konkretnych zachowań. Grupa izraelskich badaczy monitorowała kolonię 22 indywidualnie oznakowanych rudawców w hodowli. Zmodyfikowali oni program do rozpoznawania ludzkiego głosu i przeanalizowali za jego pomocą 15 000 nietoperzowych „wypowiedzi”. Dzięki temu byli w stanie przypisać poszczególne głosy do różnych interakcji społecznych, zarejestrowanych kamerą wideo. 60% wszystkich dźwięków dotyczyło czterech sytuacji: nietoperze kłóciły się o posiłek, o miejsce odpoczynku w wiszącej na suficie grupie zwierząt, protestowały przeciwko niechcianym awansom ze strony przedstawiciela płci przeciwnej i... kłóciły się tak po prostu, wisząc blisko siebie. Okazało się, że nietoperze wydawały nieco inne dźwięki, komunikując się z różnymi osobnikami – zupełnie tak jak wtedy, gdy ludzie używają innego tonu głosu, w zależności od osoby słuchacza. Potrafi to tylko kilka innych gatunków, takich jak delfiny i niektóre małpy.
Czy nasze ściśle owadożerne nietoperze też są tak rozmowne jak rudawce nilowe? Być może nieprędko uzyskamy odpowiedź na to pytanie, choćby dlatego, że utrzymanie kolonii takich nietoperzy w hodowli jest o wiele trudniejsze. Wiadomo jednak, że również nasze nocki, mroczki czy karliki dysponują bogatym repertuarem różnych dźwięków, ogólnie określanych jako „głosy socjalne”. Niektóre z nich są na pewno głosami godowymi terytorialnych samców, inne pojawiają się tylko podczas kontaktu matki z dzieckiem. Funkcja większości z nich pozostaje jednak nieznana, choć są nagrywane w koloniach letnich i ich otoczeniu, gdzie naraz przebywają dziesiątki, a nawet setki dorosłych samic, a potem również ich młodych. Może kolonie takie to kłębowisko plotek, awantur i intryg, a nie tylko bezpieczne miejsce do spędzenia dnia?
Prowadzenie badań naukowych uważane jest powszechnie za działalność elitarną, dostępną dla garstki ludzi. Najpierw wiele lat specjalistycznych studiów, lata praktyki w terenie lub laboratorium, tony przeczytanych książek i już możemy samodzielnie badać zwyczaje godowe pantofelków albo globalne zmiany klimatu. Czy udział w tworzeniu nowej wiedzy o świecie przyrody jest dostępny dla zwykłych śmiertelników? Okazuje się, że przynajmniej w ekologii bywa on nie tylko możliwy, ale wręcz niezbędny. Wszędzie tam, gdzie gromadzenie danych musi obejmować rozległe obszary, bądź powinno być prowadzone przez długi czas, kierujący projektami badawczymi zmuszeni są odwołać się do społeczeństwa – pracownicy naukowi nie mogą być w terenie cały czas i nie wszędzie naraz. Zmiany zasięgów zwierząt i roślin, migracje czy częstość występowania różnych zachowań, wszystko to bywa przedmiotem zainteresowania tysięcy wolontariuszy-współpracowników, którzy w wolnym czasie notują, dokumentują (np. robiąc zdjęcia) i wysyłają informacje garstce specjalistów gromadzących dane i poddających je zaawansowanym analizom statystycznym. Metodę tę określa się mianem „nauki obywatelskiej” (citizen science).
Wśród ostatnio rozpoczętych projektów nauki obywatelskiej interesujący dla miłośników przyrody może być udział w MammalNet – paneuropejskiej sieci obserwatorów ssaków, której polską część koordynuje Instytut Biologii Ssaków PAN w Białowieży. Jego celem jest zaangażowanie obywateli w zbieranie danych na temat występowania dzikich gatunków ssaków w Europie. Dla zainteresowanych dostępna jest prosta aplikacja na telefon (iMammalia), która pozwala na łatwe rozpoznawanie pospolitych ssaków i wysyłanie zdjęć obserwowanych zwierząt. Obserwacje zebrane przez amatorów będą następnie weryfikowane przez naukowców, analizowane i udostępnione wszystkim zainteresowanym. Szczegóły tutaj: mammalnet.com/?lang=pl.
Drugim uruchomionym właśnie projektem o zbliżonej tematyce jest Atlas Ssaków Europy (EMMA) – ambitne zadanie sporządzenia map występowania wszystkich gatunków między Uralem a Portugalią. Prowadzony przez European Mammal Foundation, jest skierowany do naukowców, ale krajowi koordynatorzy z pewnością chętnie przyjmą możliwe do zweryfikowania obserwacje od każdego miłośnika przyrody – nie wolno przecież rezygnować z okazji, aby dodać kolejne kropki na mapie. W wielu państwach mapowanie rozmieszczenia ssaków będzie wymagało przynajmniej podstawowych badań naukowych, tymczasem naukowcy w uboższych krajach Europy Wschodniej cierpią na permanentny niedobór środków. Fundacja zamierza wesprzeć finansowo ich pracę, prosi więc o wpłaty na ten właśnie cel. Szczegółowe informacje można znaleźć pod poniższym adresem: support.european-mammals.org.
Rośliny – w potocznym wyobrażeniu – nie słyszą, nie widzą, nie czują dotyku i nie analizują informacji. Trudno robić to wszystko, nie mając układu nerwowego. A jednak wiedza na temat zmysłów roślin i ich reakcji na różne bodźce stale rośnie. Organizmy, które są podstawą istnienia większości ziemskich ekosystemów, okazują się stopniowo czymś więcej niż tylko napędzanymi światłem słonecznym fabrykami pokarmu dla zwierząt. Ostatnio stwierdzono, że rośliny mogą reagować na... dźwięk wydawany przez owada zapylającego i zareagować na niego tak, aby przygotować się na wyczekiwanego gościa. Oenothera drummondii, gatunek wiesiołka z południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, jest zapylany m.in. przez pszczoły i ćmy. Jak wiele innych wiesiołków został on zawleczony do Starego Świata i tam wzięli go pod lupę badacze izraelscy (znowu!). Okazało się, że roślina, której odtwarzano nagranie brzęczenia pszczoły lub syntetyczny dźwięk o takiej samej częstotliwości, produkowała słodszy nektar w ciągu następnych trzech minut, zwiększając swoją szansę na zapylenie. Kwiaty wpadały w mechaniczne wibracje w odpowiedzi na brzęczenie, co uruchamiało „system słodzący” (objętość nektaru nie zmieniała się przy tym, a więc nie była odciągana woda). Dźwięki o wyższej częstotliwości, np. takie jak emitowane przez nietoperze, nie wywoływały żadnej reakcji. Nie można wykluczyć, że sam kształt kwiatu mógł ewoluować również tak, aby spełniać funkcję „narządu akustycznego” – zupełnie jak uszy ssaków. Ciekawe, jak bardzo utrudniamy życie roślinom kwiatowym i ich zapylaczom, emitując dźwięki coraz silniej zaśmiecające przestrzeń wokół nas.
Świdrakowate (Teredinidae) to rodzina małży, które przekształciły swoje dwuklapowe muszle w skuteczne narzędzie do wiercenia dziur w drewnie zanurzonym w morskiej wodzie. Muszle te, zredukowane i przesunięte na jeden koniec ciała, tworzą doskonały świder. Zwierzęta były zmorą stoczniowców w epoce drewnianych kadłubów, a i dziś spędzają sen z powiek archeologom morskim. Reszta ciała takiego małża przypomina robaka, pozbawionego – siłą rzeczy – osłony muszli; w zamian jest chroniona przez twardą wyściółkę wapienną, pokrywającą ściany drewnianych korytarzy. Wyściółkę tę wydziela samo zwierzę za pomocą specjalnych gruczołów. Małż ryje w drewnie, a zeskrobane trociny połyka; są one jego pokarmem, rozkładanym przez bakteryjnych symbiontów w jelicie ślepym niczym u bobra. Tymczasem w jednej z rzek Filipin (a więc wodzie słodkiej) odkryto nowy rodzaj i gatunek świdraka, Lithoredo abatanica, który wierci takie same dziury w... wapiennych skałach. I robi to w taki sam sposób jak inne świdraki w drewnie – muszlą drąży i zjada skałę, wypuszczając otworem odbytowym drobny piasek (inaczej jednak niż inne drążące otwory w skale małże takie jak skałotocze, które nie pożerają kamienia). Pozostaje pytanie, jak odżywia się nowy gatunek, bo przecież nie skałą – przypuszcza się u niego filtrowanie z wody glonów planktonowych, zjadanie glonów porastających skałę albo symbiozę np. z bakteriami. Jelito ślepe, niezbędne do trawienia drewna, zanikło u tego gatunku.
Opracował: Mateusz Ciechanowski
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
W maju pożegnaliśmy Tomasza Ogrodowczyka, wieloletniego Przyjaciela Redakcji – człowieka wielu talentów i ogromnej pasji, rozmiłowanego w przyrodzie, którą pokazywał w sposób niebanalny, w niemal wszystkich możliwych odsłonach. Tylko ogromna wrażliwość na otaczający świat, a szczególnie na jego dziką naturę, niezwykle romantyczna dusza, a także ciągły zachwyt nad zdawałoby się zwykłymi i opatrzonymi już zjawiskami, mogły ukształtować przyszłego autora wyjątkowych zdjęć i filmów, a także rejestratora wielkiej symfonii przyrody.
Jego zdjęcia i filmy, ale również artykuły (publikowane m.in. w SALAMANDRZE), podobnie jak dźwięki natury, które skrupulatnie rejestrował i wydawał na płytach, były, są i będą wzorem do naśladowania oraz najlepszą lekcją przyrody.
Tomasz Ogrodowczyk z górą trzydzieści lat fotografował i opisywał świat roślin i zwierząt, utrwalał kamerą filmową i nagrywał jego głosy, co znajdowało uznanie zarówno wśród wielbicieli jego talentu, jak i znawców tematu, którzy nagradzali jego dokonania podczas konkursów i festiwali. Jego dorobek artystyczny jest bardzo bogaty. Wielkie koncerty przyrody, Jaki to ptak?, Rok w puszczy, Moczary i uroczyska, Magia sosnowego boru, Bagna są dobre! – to tylko te najbardziej znane i cenione tytuły, również wielokrotnie nagradzane w kraju i za granicą.
Zainteresowania przyrodnicze znalazły też odzwierciedlenie w wykształceniu. Najpierw ukończył kierunek przyrodniczy na ówczesnej Akademii Rolniczej w Poznaniu, by w trakcie dalszego rozwoju zawodowego zostać absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Swoją pasję mógł więc realizować w pracy zawodowej (przez 26 lat był związany z Leśnym Studiem Filmowym Ośrodka Rozwojowo-Wdrożeniowego Lasów Państwowych w Bedoniu, którym przez osiem ostatnich lat kierował).
Jego największym życiowym projektem było jednak przywrócenie pamięci o Włodzimierzu Puchalskim – nestorze polskiej fotografii i filmu przyrodniczego – przez wydanie w formie fantastycznych słuchowisk książek z tzw. Zielonej serii (przy okazji zachęcamy do przeczytania wywiadu, jaki przeprowadziliśmy z Tomkiem na ten temat niemal sześć lat temu)*. Jedynie ktoś tak niezwykle uwrażliwiony na otaczający nas świat przyrody mógł zmierzyć się nie tylko z duchową, lecz także tą bardziej namacalną, materialną spuścizną po Włodzimierzu Puchalskim.
Tomek potrafił z niezwykłą wirtuozerią oddziaływać na niemal wszystkie nasze zmysły. I właśnie takiego będziemy go wszyscy pamiętać – zaangażowanego do (a raczej bez) granic we wszystko, czym się aktualnie zajmował. Zawsze mogliśmy liczyć na jego wsparcie i fachową pomoc przy wydawaniu kolejnych numerów Magazynu. Jesteśmy wdzięczni za wszystko, co po sobie zostawił. Za ten ogromny dorobek, będący niezwykle bogatym zapisem i dokumentacją przyrody. Ale przede wszystkim za uśmiech, którym hojnie nas obdarzał.
Żegnaj, Przyjacielu!
Redakcja
Owocowiec z gatunku Dermanura ravus – ten owocożerny nietoperz mieszka pod samodzielnie wykonanymi namiotami z liści drzew
Fot. Zuzanna Wikar
Kilkugodzinna przerwa w opadach. Choć jesteśmy prawie na równiku, wcale nie jest ciepło – przydaje się kurtka, a po północy nawet polar. Coś za coś – te same niskie temperatury sprawiają, że można tu bezkarnie usiąść na trawie, a nawet wsadzić rękę pod korzenie drzewa, nie ryzykując bliskiego kontaktu z jadowitym wężem czy pająkiem wielkości dłoni. Chłód nie przynosi jednak szczególnej ulgi twarzy i dłoniom pokłutym przez chmary meszek. Na szczęście znajdujemy się na wysokości 2500 m n.p.m., dokuczliwe owady nie przenoszą malutkiego nicienia, który w tej części świata infekuje oczy i wywołuje chorobę zwaną ślepotą rzeczną. Szum górskiej rzeki tłumi odgłosy rozmów, ale w otaczających zaroślach niosą się dziwne dla ucha Europejczyka powtarzające się dźwięki, produkowane przez tutejsze owady i płazy. Czas na kontrolę rozstawionych w pobliżu sieci na nietoperze. Idziemy, ślizgając się w błocie – kalosze są w tutejszych warunkach jedynym sensownym obuwiem. Światło czołówki omiata pokręcone, niskie drzewa porośnięte ociekającymi wodą girlandami mchów, porostów i ogrodami epifitycznych bromelii, kępy nadrzecznych bambusów i wielkie pióropusze drzewiastych paproci. Żółte kwiatostany afelandry sterczącej (Aphelandra acanthus) wznoszą się nad liśćmi o zębatych, kolczastych brzegach. W sieci widoczne są wielkie, puchate, brązowo-fioletowo-żółte ćmy Manduca pellenia1, które przyleciały odwiedzić kwitnący nocą krzew i nasycić się jego nektarem. Zaplątały się również trzy małe nietoperze, które też żywią się nektarem nocnych kwiatów. To właśnie te ssaki ściągnęły nas z drugiego końca świata do zapomnianej doliny w kolumbijskich Andach.
Więcej w drukowanym wydaniu SALAMANDRY...
Mateusz Ciechanowski
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Już po trzech dniach od zamknięcia szkół i przedszkoli oraz po przejściu na pracę zdalną w mieszkaniu trudno było wytrzymać. Przeprowadził więc Mosze konsultację telefoniczną: – Rebe, jak żyć w tej kwarantannie z czwórką dzieci w kawalerce? – Ja widzę, że na Allegro ktoś kozę chce sprzedać, więc ty ją szybko kup – odpowiedział rabin. Nazajutrz po dostarczeniu zwierzęcia przez kuriera dom zamienił się w piekło. – Ona zjadła moją jarmułkę i przegryzła kabel do Internetu! – skarży się zrozpaczony Mosze do słuchawki, przekrzykując meczenie. – Ty teraz tę kozę opchnij na OLX i zobaczysz, jak pusto i spokojnie jest w twoim mieszkaniu – poradził mędrzec. Ten znany szmonces ma w sobie uniwersalną mądrość życiową i być może to nią próbowano się kierować, wprowadzając i zdejmując zakaz wchodzenia do lasu. Tylko czy w tym celu trzeba było łamać zasady praworządności?
Okres zakazów i ograniczeń korzystania z lasów na tle liczb nowych zachorowań na COVID-19 stwierdzanych w kraju w pierwszych 15 tygodniach występowania pandemii w Polsce (dane WHO)
Wirusem SARS-CoV-2, wywołującym COVID-19 na razie można się zarazić wyłącznie od człowieka. I trzeba mieć z nim dość bliski – bezpośredni lub pośredni – kontakt. Pola, lasy i wszelkie inne bezludzia są więc miejscami najbezpieczniejszymi. Korzystanie z nich (samotnie lub z domownikami) w celu aktywności na świeżym powietrzu było od początku pandemii wręcz zalecane jako korzystne dla naszej odporności oraz zachowania kondycji fizycznej i psychicznej – ważnych także w razie infekcji. I nagle się to zmieniło. 31 marca 2020 r. zakazano wstępu na „tereny zieleni” oraz plaże, a 2 kwietnia (392 nowe stwierdzone przypadki COVID-19 w Polsce) poinformowano społeczeństwo o wprowadzeniu zakazu wstępu do lasów i wszystkich parków narodowych. W kolejnych dniach dokonywano szeregu chaotycznych zmian tych zakazów, znacząco je łagodząc 10 kwietnia (380 nowych przypadków), by 19 kwietnia (545 stwierdzonych zachorowań) tryumfalnie ogłosić ich prawie całkowite zniesienie. Ze względu na tematykę tej serii artykułów nie będę dalej rozwodził się nad merytorycznym sensem tych działań. Jeśli nałożymy daty podejmowanych decyzji na wykres poziomu stwierdzanych w tym czasie przypadków zachorowań na COVID-19 w Polsce, to widać, że żadna logiczna korelacja tu nie występuje. No – może właśnie poza nieudolną próbą zastosowania metody kozy. Nieudolną pod względem socjotechnicznym (wywołała powszechną złość i podważyła wiarę w racjonalność działań władz), ale także prawnym. Prześledźmy tę krótką historię zmagań polskiego rządu ze spacerami po parkach, plażach i lasach.
W drugiej połowie marca 2020 r. kilku nadleśniczych (głównie z południowej Polski), uznając, że po ich lasach chodzi zbyt wiele osób i może to stanowić zagrożenie epidemiologiczne, wydało zarządzenia wprowadzające zakazy wstępu do lasu. Natychmiast słusznie im wytknięto, że były to działania nielegalne. Art. 26 ust. 3 ustawy o lasach daje nadleśniczym prawo wprowadzania zakazu wstępu do lasu tylko z trzech powodów: ze względu na ochronę drzewostanu lub runa leśnego, duże zagrożenie pożarowe bądź wykonywanie określonych prac gospodarczych. Ponieważ głosy sprzeciwu wyszły m.in. ze środowiska przyrodników, a na różnych serwisach społecznościowych pojawiały się spekulacje, że prawdziwym powodem zakazu mogła być chęć ukrycia prowadzonych wycinek drzew, niektórzy przedstawiciele administracji leśnej uznali konieczność wycofania się z tych decyzji za dotkliwy despekt.
31 marca ukazało się rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie ustanowienia określonych ograniczeń, nakazów i zakazów w związku z wystąpieniem stanu epidemii. W § 17 ust. 1 zapisano: „W okresie od dnia 1 kwietnia 2020 r. do dnia 11 kwietnia 2020 r. zakazuje się korzystania z pełniących funkcje publiczne i pokrytych roślinnością terenów zieleni, w szczególności: parków, zieleńców, promenad, bulwarów, ogrodów botanicznych, zoologicznych, jordanowskich i zabytkowych, a także plaż”. Jednocześnie w § 5. tego rozporządzenia wprowadzono zakaz „przemieszczania się na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej”, który nie dotyczył m.in. „zaspokajania niezbędnych potrzeb związanych z bieżącymi sprawami życia codziennego”. Na konferencjach prasowych i w wywiadach przedstawiciele rządu wyjaśniali, że ów drugi zakaz nie dotyczy spacerów czy innych form rekreacji, jeśli „przemieszczające” się w takich celach osoby subiektywnie odczuwają to jako „niezbędną potrzebę” (np. psychiczną). Czyli wolno było spacerować, ale poza „terenami zieleni”. Policjanci skierowani do egzekucji tych przepisów mieli pytać o cel przemieszczania i oceniać wiarygodność ustnych wyjaśnień. W przepisie tym z nieznanych przyczyn nie odesłano po prostu do definicji terenów zieleni zawartej w art. 5 pkt 21 ustawy o ochronie przyrody, tylko ją „prawie wiernie” przepisano. Pominięto kilka cech terenów zieleni oraz skrócono listę przykładów, usuwając cmentarze1 i zieleń towarzyszącą (drogom, placom itp.).
Warto tu zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze – nie wprowadzono zakazu przebywania na tych terenach (co można było zrobić na podstawie art. 46b pkt 10 ustawy o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi) ani przemieszczania się na tych obszarach (taki warunkowy zakaz wprowadzono dla całego terytorium kraju). Wprowadzono jedynie zakaz „korzystania” z tych obszarów (na podstawie art. 46b pkt 8 tej ustawy). Pozostawia to spore pole do interpretacji. Kiedy korzystamy z terenu zielonego, a kiedy na nim tylko przebywamy lub przemieszczamy się po nim (np. w drodze do domu)? Po drugie – z przepisów ustawy o ochronie przyrody wynika, że tereny zieleni to pełniące funkcje publiczne i pokryte roślinnością2 obszary urządzone w miastach i wsiach, których obowiązek zakładania i utrzymania spoczywa na radach gmin. A więc np. lasy, pola, nieużytki czy większość plaż (zwykle niepokrytych roślinnością) to zgodnie z prawem nie są tereny zieleni. Trzeba więc przyjąć, że plaże wymieniono nie jako kolejny przykład, ale jako odrębną kategorię terenów, z których nie wolno korzystać. W poprawnie sformułowanym akcie prawnym dla jasności powinny być raczej wymienione w odrębnym punkcie.
2 kwietnia na profilach facebookowych Ministerstwa Środowiska i Lasów Państwowych pojawiły się komunikaty, że wprowadzono tymczasowy zakaz wchodzenia do lasów3 (do 11 kwietnia). Nigdzie nie opublikowano aktu prawnego, który by ten zakaz zawierał. Rozgorzała internetowa i medialna dyskusja – kogo on obowiązuje, gdzie dokładnie (czy tylko w lasach państwowych, czy także prywatnych; czy obejmuje tylko wnętrze lasu, czy także leśne drogi itp.) oraz jakie są sankcje za jego łamanie. 3 kwietnia okazało się, że Premier wydał (podobno ustne) polecenie wprowadzenia takiego zakazu Dyrektorowi Generalnemu Lasów Państwowych, który dalej przekazał je do nadleśnictw. Co najmniej część nadleśniczych wydała w kolejnych dniach zarządzenia wprowadzające zakaz wstępu do znajdujących się pod ich pieczą lasów (nie udało się nam dotrzeć do pełnej listy, a zarządzenia zostały opublikowane na stronach internetowych tylko nielicznych nadleśnictw). Jednak w wielu niepaństwowych mediach oraz na forach społecznościowych powszechnie podnoszono, że nie ma podstawy prawnej do wprowadzenia takiego zakazu tym trybem. Zwrócił na to uwagę także Rzecznik Praw Obywatelskich w piśmie do Ministra Środowiska z 7 kwietnia.
Spacer po lesie wiosną 2020 r. wiązał się ze znikomym zagrożeniem infekcją SARS-CoV-2, za to ze znacznym niebezpieczeństwem kary finansowej
Fot. Marta Kepel
Informując na stronach internetowych i profilach FB o wprowadzeniu tego zakazu, podano dwa jego umocowania prawne: art. 11 ust. 2 ustawy z dnia 2 marca 2020 r. o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych oraz wspomniany wyżej § 17 ust. 1 rozporządzenia Rady Ministrów z dnia 31 marca 2020 r. Żaden z nich nie mógł stanowić podstawy do jego wydania. Pierwszy z przepisów nadaje szefowi rządu uprawnienie do wydawania w drodze decyzji administracyjnej poleceń obowiązujących m.in. Lasy Państwowe. Zgodnie z ust. 7. tego artykułu polecenie takie może być wydane także np. ustnie, a następnie utrwalone w formie protokołu. Do tej pory nie została upubliczniona ani odpowiednia decyzja administracyjna, ani protokół potwierdzający taką dyspozycję ustną. Należy jednak zaznaczyć, że z ogólnych norm prawnych (w tym art. 7 Konstytucji) wynika, iż premier może wydawać wyłącznie polecenia dotyczące działania zgodnego z prawem, a więc m.in. mieszczącego się w kompetencjach podmiotu, któremu je wydaje. Tymczasem dyrektor generalny Lasów Państwowych nie ma uprawnień do wydawania polecenia wprowadzania zakazu wstępu do lasu nadleśniczym, a jak zaznaczyłem wcześniej, nadleśniczowie mają prawo wprowadzić zakaz wstępu do lasu tylko z wymienionych w ustawie powodów, wśród których nie ma pandemii. Nie trzeba dodawać, że w praworządnym państwie komunikaty na stronach internetowych czy profilach facebookowych nie stanowią źródła ogólnie obowiązującego prawa. Oznacza to także, że wszyscy, którzy zostali ukarani za łamanie tego rzekomego zakazu, zapłacili grzywnę bez podstaw prawnych, gdyż nie naruszyli żadnego obowiązującego przepisu.
Ostatecznie podczas konferencji prasowej 9 kwietnia rzecznik prasowy rządu stwierdził: „zakaz zostanie również umocowany w rozporządzeniu Rady Ministrów, które zostanie wydane, w związku z tym żadnych wątpliwości prawnych nie powinno być”. Nie przyznał jednak, że popełniono błąd i że dotychczasowe zakazy są bezprawne. 10 kwietnia Rada Ministrów wydała nowe rozporządzenie w sprawie ograniczeń, nakazów i zakazów, zastępujące to z 31 marca. Utrzymano w nim bez zmian dotychczasowe ograniczenia dotyczące terenów zieleni, a dodatkowo w § 16 ust. 1 pkt 2 wprowadzono do dnia 19 kwietnia zakaz korzystania z „pełniących funkcje publiczne terenów leśnych, w szczególności: parkingów leśnych, miejsc postoju pojazdów, miejsc edukacji leśnej, miejsc małej infrastruktury leśnej i miejsc biwakowania”. Jak w tym wypadku należy rozumieć pojęcie „korzystanie”? Podpowiedź mogą stanowić wyszczególnione w przepisie przykłady, czyli różne elementy infrastruktury leśnej. Jeśli ktoś zaparkował samochód na parkingu czy rozpalił grilla na polu biwakowym, niewątpliwie z tych miejsc korzystał – bo właśnie do pełnienia takich publicznych funkcji zostały utworzone. Jeśli, idąc przez las, ktoś wszedł na parking leśny czy pole biwakowe, bo akurat były zlokalizowane na jego drodze – nie łamał tego zakazu, bo choć przez chwilę „przebywał” na tych terenach, to z nich nie „korzystał”. Czy więc wszystko stało się jasne? Tym razem przepis obejmował wszystkie lasy – państwowe, komunalne, prywatne – ale tylko w odniesieniu do ich „terenów pełniących funkcje publiczne”. Co to oznacza? Czy drogi leśne pełnią funkcję publiczną? Raczej tak. Tymczasem dojazd taką drogą do własnego domu nie został ujęty w zamkniętej liście trzech wyjątków od zakazu, wymienionych w § 16 ust. 2 tego rozporządzenia. A co ze ścieżkami? Czy wreszcie sam obszar leśny „pełni funkcje publiczne”? Należało stosować wykładnię literalną (wówczas jazda rowerem drogą leśną do domu stanowiła wykroczenie) czy raczej próbować interpretacji celowościowej (skoro jazda ta nie stanowiła żadnego zagrożenia epidemiologicznego, prawa nie naruszała)? O dalszych losach rzekomych zakazów wprowadzonych po 2 kwietnia przez nadleśniczych nikt już się więcej nie zająknął.
15 kwietnia wydano nowelizację rozporządzenia z 10 kwietnia. Jedną ze zmian była poprawa zapisów dotyczących zakazu korzystania z terenów zieleni. Od tego dnia miał on dotyczyć „pełniących funkcje publiczne i pokrytych roślinnością terenów zieleni, w rozumieniu art. 5 pkt 21 ustawy z dnia 16 kwietnia 2004 r. o ochronie przyrody (Dz. U. z 2020 r. poz. 55 i 471), a także plaż”.
Zmiana ta przetrwała do dnia następnego. 16 kwietnia wprowadzono kolejną nowelizację, przywracającą poprzednie brzmienie tego zakazu (oczywiście wszystkie zmiany wchodziły w życie z dniem ogłoszenia).
19 kwietnia ukazało się kolejne rozporządzenie Rady Ministrów, które od dnia 20 kwietnia zniosło dotychczasowe zakazy dotyczące terenów leśnych i zieleni, w zamian wprowadzając (w § 16 ust. 2) zakazy korzystania: „z ogrodów zoologicznych, placów zabaw oraz ogrodów jordanowskich w części, w jakiej ten ogród ma plac zabaw lub urządzenia przeznaczone do zabawy dzieci” oraz „ze znajdujących się na terenach leśnych miejsc małej infrastruktury leśnej, urządzeń przeznaczonych do zabawy dzieci, wiat i miejsc biwakowania”. Jednocześnie wprowadzono nakaz zasłaniania ust i nosa m.in. „na drogach i placach, na terenie cmentarzy, parków, zieleńców, promenad, bulwarów, ogrodów botanicznych, ogrodów zabytkowych, plaż, miejsc postoju pojazdów, parkingów leśnych”. Wcześniej projekt tego rozporządzenia poddano nawet kilkudniowym konsultacjom publicznym. PTOP „Salamandra” wzięło w nich udział, zgłaszając liczne propozycje korekt – np. wskazując, że pierwszy z zakazów został zapisany w taki sposób, że nie jest jasne, czy zastrzeżenie o części ogrodu z placem zabaw dotyczy tylko ogrodów jordanowskich, czy także zoologicznych. Jednak nie spotkaliśmy się z jakimikolwiek śladami wskazującymi na to, by ktokolwiek choćby czytał przesyłane uwagi (zgodnie z zasadami powinny być opublikowane ich listy wraz z informacją o uwzględnieniu lub przyczynie odrzucenia).
Zakazy te utrzymano w kolejnym rozporządzeniu z 2 maja. W rozporządzeniu z 16 maja zniesiono zakaz korzystania z ogrodów zoologicznych, ale nie wprowadzono w zamian obowiązku zasłaniania na ich terenie ust i nosa. Ze względu na ryzyko zarażenia niektórych grup zwierząt SARS-CoV-2 akurat taki nakaz miałby znacznie większy sens niż taki sam wciąż (połowa czerwca) obowiązujący w ogrodach botanicznych czy parkach. Ostatecznie w rozporządzeniu z 29 maja 2020 r. zniesiono zakaz korzystania z infrastruktury i urządzeń leśnych. Kurtyna!
Po co opisałem ten epizod zmagania się polskiego prawodawcy z materią ograniczania korzystania z terenów zieleni i leśnych? W cyklu „Prawo (nie)doskonałe” od lat ukazuję różne braki i błędy w polskich przepisach dotyczących przyrody. Opisane przypadki niechlujstwa w formułowaniu zakazów są porównywalne z tymi w innych regulacjach i świadczą m.in. o jakości stanowienia prawa w Polsce oraz o tym, że do aktów prawnych związanych z tą dziedziną władze nie przykładają większej wagi. Jednak jeszcze nigdy w odniesieniu do tematyki korzystania z zasobów przyrody nie spotkałem się z tak ewidentnym lekceważeniem praworządności. Próba stanowienia prawa facebookowego (dawniej nazywało się to prawem powielaczowym) i pójście w zaparte, że wszystko jest OK, przeczą elementarnej zasadzie konstytucyjnej, zawartej w art. 7: „Organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”. I nie można powoływać się tutaj ani na stan wyższej konieczności wynikający z pandemii, ani pośpiech. Nie było żadnych przeszkód, by wszystkie ewentualnie potrzebne zakazy dotyczące korzystania z terenów zieleni i lasów wprowadzić od razu w pełnym poszanowaniu reguł legislacji za pomocą 2–3-zdaniowego przepisu. Co gorsza, choć ogromna machina administracji leśnej w większości zdawała sobie sprawę z bezprawności tych poczynań, z tej strony do opinii publicznej nie dotarł żaden głos sprzeciwu. Wynik strachu i serwilizmu czy skutecznej blokady informacyjnej?
Andrzej Kepel
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
O jakości usług ekosystemowych świadczonych przez daną łąkę stanowi jej zagęszczenie i powierzchnia całkowita
Polski Ocean Spokojny, polskie Bahamy… Tak nazywana jest często Zatoka Pucka – płytkowodny subregion w zachodniej części Zatoki Gdańskiej, ograniczony z trzech stron lądem. Oficjalnie wydziela się jej dwie części: wschodnią – zewnętrzną – i zachodnią – wewnętrzną, czyli Małą Zatokę Pucką, ograniczoną przez Cypel Rewski i biegnącą w jego przedłużeniu półzatopioną mieliznę, zwaną Rybitwią bądź Ryfem Mew. Ten odizolowany obszar wodny jest uznany za najbardziej wartościowy kawałek polskiego wybrzeża pod względem charakteru siedlisk, ich bogactwa gatunkowego, biomasy i liczebności organizmów. Należy on do sieci NATURA 2000. W jego granicach znajduje się zarówno obszar specjalnej ochrony ptaków, jak i specjalny obszar ochrony siedlisk, a jego brzegi graniczą z kilkoma znanymi (Beka, Mechelińskie Łąki, Słone Łąki) i mniej znanymi (Uroczysko Każa, Torfowe Kłyle) rezerwatami przyrody oraz Nadmorskim Parkiem Krajobrazowym. Latem oblegany przez tłumy turystów, wind- i kitesurferów, zwolenników „Marszu Śledzia”1(!), jest jednocześnie miejscem morskiego wysypiska śmieci, dawnego poligonu morskiego i lotniczego, zalegania wraków i amunicji (w tym kryp minowych, torped, ale i cennych stanowisk archeologicznych), zrzutu oczyszczonych ścieków i solanki, planowanego portu gazowego, intensywnego rybołówstwa i jednej z większych morskich katastrof ekologicznych w naszej historii. Jak wynika z tego krótkiego opisu, nie trudno tu o konflikty na linii człowiek–przyroda. Jak się zatem ma dzisiaj największy skarb Zatoki skrywany w jej wodach?
Więcej w drukowanym wydaniu SALAMANDRY...
Tekst i zdjęcia: Piotr Bałazy
Instytut Oceanologii PAN w Sopocie
www.piotrbalazy.com