Pamiętam te czasy jak dziś, choć minęło już ponad 100 lat, odkąd w Polsce Środkowej swój dom mieli moi
bliscy krewniacy, a w rozległych dolinach Wisły, Noteci i Warty gościli moi dalecy kuzyni. Z czasem więzi
rodzinne się rozluźniły i nasz przytulny dom rozsypał się w proch. Łąka po łące, moi krewniacy pakowali
swe manatki i uciekali albo po prostu rozpływali się w porannych mgłach zaściełających dno doliny. Coraz
bliżsi krewni znikali w oparze. W końcu... zostaliśmy sami. Ocalała grupka, gdzieś na najbardziej
z zaniedbanych łąk w Sulistrowiczkach. Jeszcze tylko z rzadka dochodząca poczta od krewnych z Czech,
Niemiec czy Szwajcarii podnosiła na duchu. Każdy z nas jednak powoli przeczuwał swój koniec.
Coś się jednak zmieniło.
Najpierw w niedalekim Wrocławiu dr Ryszard Kamiński, a potem w tak bliskim moim przodkom Poznaniu
Radek Dzięciołowski, wpadli na ten sam pomysł...
...uratowania mieczyka błotnego!
Był rok 2009. Polska literatura ledwie kilka lat wcześniej wzbogaciła się o bardzo wartościową, wielotomową pozycję: „Poradniki ochrony gatunków i siedlisk” – podręcznik opisujący gatunki i siedliska wymagające ochrony w całej Unii Europejskiej, przez tworzenie obszarów Natura 2000. Studiując opisane w nim rośliny, Radek natrafił na taką, która posiada wszystkie najważniejsze cechy tzw. gatunku parasolowego, czyli: jest ginąca, charakterystyczna dla siedliska zagrożonego, w którym występuje również wiele innych rzadkich i chronionych gatunków roślin i zwierząt (np. owadów). Stało się to przyczynkiem do bliższego przyjrzenia się temu gatunkowi w kontekście projektu ochronnego, który obejmowałby jak najwięcej zagrożonych walorów przyrodniczych.
Mieszaniec mieczyka błotnego i dachówkowatego z Ogrodu Botanicznego we Wrocławiu
Fot. Waldemar Heise
Uwagę przyrodnika przyciągnął mieczyk błotny – roślina należąca do rodziny kosaćcowatych, która dorasta do 25–70 cm. Jej podziemna część składa się z bulwy o ok. 2 cm średnicy, okrytej tuniką z resztek zeszłorocznych nasad pochew liściowych. Stanowi to jedną z najlepszych cech rozpoznawczych gatunku. Łodyga, podobnie jak u blisko spokrewnionego z błotnym mieczyka dachówkowatego, jest pojedyncza, dosyć sztywna i prosta. Liście, co stało się pretekstem do nadania nazwy rodzajowej, są mieczowate. Kwiatostan jest luźny, groniasty, jednostronny i składa się na niego 2–6 purpurowych kwiatów. Mieczyk błotny jest gatunkiem niezwykle tajemniczym. Zarówno ze względu na podobieństwo i kłopoty w odróżnieniu od częściej występującego krewniaka, jak i ze względu na nietypowe rozmieszczenie na terenie Polski. Do dziś pozostaje zagadką, dlaczego występował w postaci dwóch centrów znajdujących się na terenie Dolnego Śląska i Kujaw. Pozostałe stanowiska miały charakter wyspowy.
Ponieważ gatunek ten znalazł się w II Załączniku Dyrektywy Siedliskowej, poszukiwany był jako potencjalny cel ochrony w obszarach Natura 2000. W Polsce w ostatnich latach znaleziono go jednak tylko na jednym stanowisku, w rezerwacie Łąka Sulistrowicka w Masywie Ślęży. Zatem gatunek ten niemal wyginął! Jedynym sposobem na uratowanie mieczyka błotnego i ustabilizowanie jego występowania było rozmnożenie i posadzenie go w rejonach, gdzie wcześniej występował, czyli reintrodukcja. Tak narodził się pomysł projektu...
Początkowo wydawało się, że najtrudniejszym elementem tego przedsięwzięcia będzie wyhodowanie odpowiedniej liczby sadzonek. Z kimś trzeba było więc podjąć współpracę... Ale z kim? Ze skąpych danych dostępnych w Internecie udało się uzyskać informację, że w Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Wrocławskiego prowadzona jest hodowla tego gatunku i realizowany projekt przywracania mieczyka w województwach dolnośląskim (gdzie zachowała się ostatnia populacja) i lubuskim. Na umówione spotkanie z Kierownikiem Działu Roślin Wodnych i Błotnych tego Ogrodu, panem dr. Ryszardem Kamińskim, Radek udał się ze świadomością, że to decydujący moment – albo będzie to pierwsza i ostatnia rozmowa na temat planowanego projektu, albo uda się zdobyć strategicznego partnera. Spotkanie okazało się jednak sukcesem, pozostało więc tylko napisać wniosek o dotację i... zacząć realizować plan. Nie było to jednak takie proste... Ze względu na wiele różnych przeszkód dopiero w 2010 roku udało się skutecznie złożyć stosowny wniosek. Jego obowiązkowym elementem była pozytywna opinia właściwego Regionalnego Konserwatora Przyrody. Ponieważ większość sadzonek mieczyka planowaliśmy wsiedlić na terenie województwa kujawsko-pomorskiego, więc zwróciliśmy się do tamtejszej Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska i otrzymaliśmy w pełni popierającą projekt opinię. Od początku 2011 roku mogliśmy zatem rozpocząć realizację naszej koncepcji, cały czas negocjując jednak treść umowy i załączników dotacyjnych. Trwało to, niestety, cały rok. W tym czasie do samotnego jeźdźca „Salamandry” w postaci Radka dołączył drugi i Drużyna Mieczyka stała się faktem. Swoim doświadczeniem i wiedzą projekt wsparł geobotanik Waldek. Tak powstał projekt o nazwie: „Reintrodukcja mieczyka błotnego Gladiolus palustris w Wielkopolsce – etap I”.
Zbiór skoszonego siana w okolicy Rynarzewa. Na zdjęciu kierownik projektu - Radosław Dzięciołowski
Fot. Waldemar Heise
Najważniejszym zadaniem było posadzenie na dziesięciu stanowiskach przynajmniej 5000 bulw mieczyka wyhodowanych przez Ogród Botaniczny Uniwersytetu Wrocławskiego. Jednak wcześniej trzeba było w odpowiedni sposób przygotować łąki, na których zarzucono gospodarowanie (nie koszono i zrezygnowano z wypasu), czyli usunąć inwazyjne drzewa i krzewy oraz wykosić i zebrać skoszoną roślinność oraz wieloletnie pokłady martwej materii organicznej nazywane wojłokiem – były to tzw. prace przygotowawcze. Zaplanowane zostały również działania dotyczące ochrony dwóch grup zwierząt związanych z mieczykiem i jego siedliskiem – trzmieli i innych pszczołowatych zapylających (polepszenie warunków żerowych i zwiększenie liczby schronień) oraz bobrów (okazało się, że w pobliżu działek, na których chcieliśmy wsiedlić mieczyka bobrów obecnie nie ma, więc z tego zadania zrezygnowaliśmy). Zupełnie nieświadomie jednak skorzystaliśmy z pomocy tych jedynych w swoim rodzaju zwierzęcych inżynierów, korzystając z miejsc ich wcześniejszej, wieloletniej działalności. W trakcie realizacji projektu okazało się, że sama hodowla mieczyka to pestka w porównaniu z poszukiwaniem dla niego nowego domu. Pieczołowicie wyszukiwane miejsca, w których mógłby on egzystować, w wielu wypadkach trzeba było odrzucić w związku z brakiem chęci do współpracy właściciela lub zarządcy. Szczególnie dotknęło nas milczenie Agencji Nieruchomości Rolnych, z którą nie udało się nawiązać kontaktu. Mogło to wynikać z obawy przed spadkiem ekonomicznej wartości łąki w związku z obecnością gatunku chronionego. Brak możliwości współpracy z tą jednostką spowodował odrzucenie ponad połowy wyznaczonych wcześniej stanowisk. Kolejna tura poszukiwań również nie przyniosła efektu, a następną przerwała zima. Wykruszali się też potencjalni uczestnicy projektu – prywatni właściciele, parki krajobrazowe, zarządy gospodarki wodnej, a nawet kolej. Powoli traciliśmy nadzieję. Na szczęście, dzięki pomocy lokalnych botaników, zimą 2012 roku, udało się rozpocząć sporządzanie nowej listy, a kontakt z ekspertami przyrodniczymi pozwolił nam na nawiązanie wątłej nici porozumienia z pierwszymi właścicielami. Dało to nadzieję na to, że w ostatnim roku trwania projektu uda się zakończyć poszukiwanie odpowiednich siedlisk, podpisać umowy o współpracy i rozpocząć bardzo intensywne prace.
Początek roku 2013 spędziliśmy na wielogodzinnych negocjacjach z właścicielami. Uzbrojeni w wykaz własności oraz szereg argumentów proprzyrodniczych, wsparci przez eksperta rolnośrodowiskowego, przekonywaliśmy rolników do przygarnięcia mieczyka „pod swój dach” (a właściwie na swój kwietny dywan...). Ostatecznie, na przełomie kwietnia i maja, udało nam się znaleźć odpowiednie miejsce dla każdej z naszych roślin. Korzystając z okazji, chcielibyśmy serdecznie podziękować wszystkim osobom, które nam w tym pomogły. Szczególne dowody uznania należą się lokalnym przyrodnikom, którzy przez znajomość swoich okolic stali się doskonałymi łącznikami z potencjalnymi uczestnikami projektu i w wyraźny sposób ułatwili trwające później rozmowy. Ich pomoc nadeszła w momencie, gdy wydawało się, że niedługo nie zostanie nam już żadne miejsce nadające się na przyszły dom dla tej ginącej rośliny. Dzięki temu, pomimo przeciągającej się zimy, mogliśmy ruszyć w teren, celem określenia koniecznych do wykonania zabiegów. Podczas wizji terenowej stwierdziliśmy, że w okolicy wsi Małe Rudy konieczna będzie mozolna i długotrwała walka z ekspansywną topolą osiką, a w Ślesinie – z łanami inwazyjnej nawłoci. Tereny położone w okolicy Szubina były użytkowane nieco bardziej intensywnie, więc większość prowadzonych tam działań miała mieć charakter kosmetyczny w porównaniu z pozostałymi stanowiskami.
Pierwsze dni po wiosennych roztopach spędziliśmy w terenie na rozstawianiu schronień dla trzmieli i pszczół w obrębie powierzchni położonych w obszarach Natura 2000 „Łąki Trzęślicowe w Foluszu”, „Równina Szubińsko-Łabiszyńska” i „Dolina Noteci”. Pośród łąk i krzewów stanęły zielone domki dla trzmieli, wielopoziomowe bloki dla pszczołowatych oraz kopczyki kamieni dla bardziej wybrednych owadów. Przy tej okazji dokonaliśmy też wysiewu nasion pospolitych gatunków łąkowych, tak aby nasze trzmiele nie narzekały w przyszłości na ubogą i mało urozmaiconą dietę (szczególnie w okresach głodu, gdy jedne rośliny przekwitają, a inne jeszcze nie zaczynają kwitnąć).
W oczekiwaniu na młodociane mieczyki błotne kontynuowaliśmy prace nad przygotowaniem dla nich optymalnych warunków na poszczególnych stanowiskach. Dźwięk pilarek i ręcznych kos zaczął rozbrzmiewać na kilku ze stanowisk, skąd należało usunąć nalot drzew, a następnie powrócił w związku z intensywnym wzrostem odrostów korzeniowych topoli. Na innych stanowiskach prowadzono walkę z nawłocią, a na większości z nich z warstwą martwej materii organicznej pokrywającej dno łąki. Jesienna pora nie przerwała prac, a nawet je zintensyfikowała. Grupa naszych współpracowników udała się na największą z naszych powierzchni i przez kilkanaście dni doprowadzała dawne pastwisko do porządku, tak aby z kolejnym rokiem łąka rozkwitła barwnym kobiercem kwiatów bez obawy o dalszą ekspansję nawłoci i zaborczych gatunków traw.
W pierwszej połowie października dotarł do nas nareszcie główny bohater naszych poczynań − mieczyk błotny. Zanim jednak przeszliśmy do sadzenia, musieliśmy nadać naszym stanowiskom ostateczny szlif. Następnie, rozstawieni w tyralierę, w kilka łopat, krok po kroku wprowadzaliśmy mieczyka do jego nowego domu. Trochę jakby na naszych nogach mieczyk robił kolejne kroki, wracając na łąki doliny Noteci. I w ten oto sposób, na dziesięciu powierzchniach tamtejszych łąk znowu może rosnąć mieczyk błotny!
Nie jest to koniec projektu. Na części stanowisk prace wciąż trwają. W następnych latach będziemy musieli dbać o to, by łąki z mieczykiem błotnym ponownie nie zarosły. To nasz najważniejszy cel krótkotrwały. Ale wybiegając w przyszłość, marzymy o tym, by mieczyk błotny rozprzestrzeniał się dalej. Mamy świadomość, że nadal będzie potrzebował w tym naszej pomocy. Już teraz więc myślimy o II etapie tego projektu...
Radosław Dzięciołowski
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Waldemar Heise
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Kamień Śląski 2013 rok. Środek lata, niebo bez jednej chmurki i ani odrobiny wiatru. Ponad 30 stopni w cieniu... tylko gdzie ten cień? Powietrze nad łąką w pobliżu lotniska drży, rozmazując widok. Mimo wszechogarniającego skwaru trwa ptasi koncert. Na pierwszym planie słychać trele skowronków, tu i ówdzie odzywają się pokląskwy, trznadle i gąsiorki, w tle monotonnie skrzypią pasikoniki, a spomiędzy traw na środku łąki dochodzi nawoływanie przepiórki. Wprawne ucho wyłowi coś jeszcze – krótkie, wysokie gwizdy, których na tej łące nie było słychać już od ponad 30 lat.
Wśród traw w poszukiwaniu pożywienia myszkują susły moręgowane – niewielkie kolonijne gryzonie, bliscy kuzyni wiewiórki i świstaka. Co jakiś czas unoszą się na tylnych nogach i wypatrują zagrożenia. Jeśli coś je zaniepokoi, to wydają charakterystyczny, ostrzegawczy świst i wszystkie susły z kolonii znikają pod ziemią. Ten system obrony zazwyczaj się sprawdza. Nie uchronił jednak zwierząt przed działalnością człowieka. Na przełomie lat 70. i 80. XX w. gatunek ten wymarł w naszym kraju na skutek zmian w zagospodarowaniu terenu (zobacz: Suseł, czyli wielki powrót małego gryzonia – SALAMANDRA 1/2013). Dwadzieścia lat później wizjonerskie plany przywrócenia susła moręgowanego polskiej przyrodzie zrodziły się w głowach przyrodników z Opolszczyzny. To tutaj susłowe kolonie utrzymywały się najdłużej w kraju. W latach 2000–2001 przeprowadzono kontrole wszystkich historycznych stanowisk, które potwierdziły, że suseł moręgowany już na nich nie występuje. Badacze stwierdzili jednak, że kilka stanowisk potencjalnie spełnia wymagania gatunku. Mniej więcej w tym samym czasie gryzoniem tym zainteresowało się nasze Towarzystwo. Przy współpracy z wieloma przyrodnikami opracowaliśmy plan odbudowy polskiej populacji tego gatunku o nazwie Program SUSEŁ. Na czele jego realizacji stanął prezes PTOP „Salamandra” – dr Andrzej Kepel. Początki nie były łatwe. W pierwszej kolejności należało zapewnić środki finansowe na ten cel. Projektem zainteresowały się dwa fundusze: GEF i EkoFundusz. Po licznych korektach budżetu i intensywnych negocjacjach osiągnięto rozsądny kompromis. Projekt zakładał rozpoczęcie hodowli susłów opierającej się na zwierzętach pochodzących z populacji możliwie blisko spokrewnionych z historyczną polską populacją gatunku. Należało też stworzyć odpowiednie zaplecze hodowlane. Udało się to dzięki pomocy specjalistów z Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu, którzy bardzo entuzjastycznie podeszli do przedsięwzięcia. Pierwszy wybieg powstał na zapleczu Ogrodu, kolejne dwa w części dostępnej dla publiczności. Wybudowanie wybiegów wiązało się z uzyskaniem takich samych zezwoleń i procedur, jakie wymagane są przy budowie domów, więc nie był to proces łatwy. Pierwszy wybieg stanął dopiero jesienią 2003 roku i ze sprowadzeniem zwierząt trzeba było poczekać do kolejnego sezonu.
W lipcu 2004 roku, dzięki kontaktom poznańskiego zoo, udało się przywieźć pierwsze susły z Ogrodu Zoologicznego w Bernie w Szwajcarii. Grupa nie była duża – liczyła dziewięć osobników. Nie obyło się bez przygód. Na granicy Szwajcarzy nie chcieli wypuścić zwierząt na podstawie okazanych im dokumentów, ponieważ... były wypisane po angielsku. Trzeba było cofnąć się do Berna po oficjalne tłumaczenie na język niemiecki. W Poznaniu susły te zajęły osobny niewielki wybieg niedaleko głównego wejścia do zoo i pełniły głównie rolę ambasadorów projektu. Kilka tygodni później przywieźliśmy z Węgier grupę hodowlaną. Uzyskanie wszystkich niezbędnych zezwoleń, organizacja odłowów i transportu okazały się nie lada wyzwaniem. Gdy już wszystko było gotowe, wraz z silną grupą wolontariuszy wyruszyliśmy w dwa samochody załadowane pustymi klatkami transportowymi do Budapesztu. W połowie drogi, pod czeskim Brnem, w naszą terenówkę wjechał słowacki TIR. Na szczęście druciane klatki częściowo zamortyzowały uderzenie i skończyło się tylko na drobnych zadrapaniach, jednak samochód nie nadawał się do dalszej jazdy. Po krótkiej naradzie na poboczu autostrady zapadła decyzja – jedziemy dalej. Wycofanie się oznaczałoby konieczność opóźnienia startu projektu o następny rok. Drugi samochód musiał kursować dwukrotnie między Brnem a Budapesztem, aby przewieźć cały zespół oraz klatki. Odłowy zaplanowane były na niewielkim trawiastym lotnisku w miejscowości Budakeszi – tuż pod Budapesztem. Susły łapaliśmy, wykorzystując cygański patent przejęty przez Węgrów. Pułapki były mocowane do ziemi za pomocą... elektrod spawalniczych. Metoda doskonale się sprawdziła, okazała się całkowicie bezpieczna dla zwierząt i stosujemy ją do dziś. W czasie pracy towarzyszył nam warkot lądujących i startujących awionetek w tle. Kierownik lotniska półżartem prosił, by nie odławiać wszystkich susłów, co oczywiście nie było naszym zamiarem. Tłumaczył, że piloci cenią sobie obecność tych gryzoni, gdyż ich nory doskonale drenują lotnisko i nawet po obfitych deszczach nie ma problemu ze stojącą wodą. Złapaliśmy wówczas 32 zwierzęta, które przewiezione zostały do Ogrodu Zoologicznego w Budapeszcie, gdzie lekarz weterynarii je przebadał, wszczepił mikroczipy i wystawił odpowiednie dokumenty. W ogrodowym gabinecie zabiegowym zostawiliśmy po sobie niesamowity bałagan – wszędzie rozsypane było siano, pokrojone warzywa i susłowe bobki. Ekipa sprzątająca zapewne musiała na nas złorzeczyć. W celu przerzucenia wszystkich ludzi i susłów do Polski konieczne było ściągnięcie z kraju jeszcze jednego samochodu. Droga powrotna przebiegła już na szczęście bez dodatkowych niespodzianek i wszystkie susły w komplecie dotarły do poznańskiego zoo. Pozostało nam tylko cierpliwie czekać do wiosny.
Wreszcie nadszedł rok 2005 – wiosną susły ładnie się rozmnożyły w zoo i latem nadszedł czas pierwszego wsiedlania w Kamieniu Śląskim, na łące należącej do kurii diecezjalnej w Opolu. Tydzień wcześniej pojechaliśmy tam zamontować klatki aklimatyzacyjne. Na miejscu pomagali nam przyrodnicy z Opola. Klatki składały się z modułów, z których część stawia się na ziemi (osiatkowane ściany i sufit), a część wkopuje wzdłuż obwodu klatki w grunt (blaszane przegrody). Elementy podziemne miały utrudnić susłom zbyt szybkie wydostanie się na zewnątrz. Chodziło o to, aby zwierzęta stopniowo podkopywały się pod tymi przegrodami, drążąc jednocześnie pierwsze nory, które zapewnić miały im schronienie w początkowej fazie wsiedlania. Rozwiązanie to wydawało się proste, lecz w praktyce okazało się trudno wykonalne. Starając się wykopać rowy wzdłuż ścian klatek, zrozumieliśmy genezę nazw otaczających nas wsi – Kamień Śląski i Kamionek. Kopanie bardziej przypominało kucie w zaschniętej, pełnej kamieni glebie. Po tych doświadczeniach obecnie zamiast wpuszczanych w ziemię ścianek stosujemy leżącą na powierzchni drucianą siatkę, co też się sprawdza. I z tym większym podziwem patrzymy na susły, które bez większych trudności wkopują się w twardą ziemię.
Pierwsze osobniki przyjechały na łąkę w drugiej połowie lipca 2005 roku. Na miejscu przywitał nas tłumek dziennikarzy i reporterów oraz przedstawiciele Fundacji EkoFundusz. Najpierw krótka konferencja prasowa w Sanktuarium św. Jacka, później wypuszczenie susłów do klatek aklimatyzacyjnych, wywiady i kręcenie „setek”. Następnego dnia pod wieczór, na skraju „naszej” łąki widzieliśmy cztery lisy. Najwidoczniej zapach susłów rozniósł się już po okolicy. Rankiem przy jednej z klatek zauważyliśmy próby podkopu. Któryś rudzielec próbował dostać się do środka, jednak najwyraźniej natrafił na te same problemy, które mieliśmy w trakcie wkopywania przegród. Chyba uznał, że ostateczny bilans energetyczny posiłku z susła wyjdzie na minus, i odpuścił sobie dalsze kopanie. Więcej podobnych prób w tym roku nie odnotowaliśmy.
W sierpniu 2005 roku pojechaliśmy po raz drugi odłowić susły na Węgrzech. Na wyjazd zabrał się z nami Robert – fotograf z National Geographic, który zbierał materiał do artykułu na temat projektu. Wcześniej dokumentował też wypuszczanie pierwszych susłów w Kamieniu Śląskim. Po drodze, już w Czechach, zaczęło padać i deszcz nie odpuszczał do samego Budapesztu. Co gorsza padało również od rana kolejnego dnia. Załamani pogodą obawialiśmy się, że odłowy nie dojdą do skutku – każdy szanujący się suseł siedział pod ziemią w swojej suchej norce. Po południu przejaśniło się trochę, więc mogliśmy ruszyć na rekonesans. Tym razem odłowy miały się odbywać na terenie międzynarodowego lotniska w Budapeszcie. Jeszcze przed wyjazdem z Polski musieliśmy przesłać na Węgry kopie naszych paszportów – wymóg ochrony lotniska. Po przyjeździe na miejsce identyfikatory już na nas czekały. Problem pojawił się, gdy ochrona zobaczyła sprzęt fotograficzny Roberta. Na nic zdały się prośby i błagania, legitymowanie się identyfikatorem National Geographic, telefony do polskiej redakcji miesięcznika. Ochrona była nieprzejednana – Na terenie lotniska nie wolno fotografować!
Po wjeździe na teren lotniska kolejne rozczarowanie. Nie ma susłów, i to zapewne nie z powodu deszczu. Nie mogliśmy znaleźć żadnej czynnej nory! W fatalnych nastrojach słuchamy zakłopotanego Węgra, który stara się ratować sytuację – W zeszłym roku było ich tu dużo. Spróbujmy jeszcze w pobliskim skansenie lotnictwa. Nie mamy nic do stracenia. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wypogodziło się na dobre. Wchodzimy do muzeum i niespodzianka – są! Cieszy się również Robert – tutaj może swobodnie fotografować. Łącznie w skansenie i na pobliskim rondzie udało nam się złapać 103 susły. Ponownie wizyta w gabinecie weterynaryjnym budapeszteńskiego zoo. Jak łatwo sobie wyobrazić, tym razem zostawiliśmy po sobie proporcjonalnie większy bałagan niż w poprzednim roku. Węgrzy jednak nie sprawiali wrażenia szczególnie zmartwionych tym faktem – dobrze się z nimi współpracuje. Do Polski przyjechaliśmy bez jakichkolwiek problemów. Na susły czekały w poznańskim zoo dwa nowe wybiegi.
Wypuszczanie susłów do klatek aklimaty-zacyjnych w Kamieniu Śląskim. Po otwarciu pojemników transportowych susły zwykle wcale nie spieszą się z ich opuszczaniem
Fot. Andrzej Kepel
Rok 2006 zaczął się dobrze – wreszcie dostaliśmy całe odszkodowanie za zniszczony na Słowacji samochód. Wiosną zabraliśmy się do odzyskiwania zarośniętej głogami i tarniną murawy kserotermicznej przylegającej bezpośrednio do stanowiska, na którym wsiedlaliśmy susły. Karczowanie zleciliśmy lokalnej firmie. Łącznie udało się odtworzyć około siedmiu hektarów cennej florystycznie łąki. Latem tego i następnego roku kontynuowaliśmy wypuszczanie susłów w Kamieniu Śląskim, w tym na odtworzoną łąkę. W 2007 roku dostaliśmy informację ze Słowacji, że możemy pozyskać na potrzeby projektu nieco zwierząt. Wcześniej Słowacy odwiedzili naszą hodowlę w Poznaniu, bo sami planowali rozpoczęcie hodowli w Ogrodzie Zoologicznym w Bojnicach. Oczywiście ofertę przyjęliśmy z entuzjazmem i zaczęliśmy korespondencję. My do nich po angielsku, oni do nas po... słowacku. Łatwo nie było – język polski niby do słowackiego podobny, ale o nieporozumienia nietrudno. Ostatecznie wyjechaliśmy pełni niepewności i gotowi na różne ewentualności. Czy susły będą już odłowione, czy mamy je sami łapać? Jeśli sami, to gdzie dokładnie? Czy możemy na miejscu liczyć na jakąś pomoc? Ilu susłów możemy się spodziewać? Te wydawałoby się podstawowe pytania, mimo że padały z naszej strony kilkukrotnie, jakoś zawsze były pomijane lub kwitowane krótką odpowiedzią, że „všetko je v poriadku”. Na szczęście na miejscu okazało się, że rzeczywiście wszystko było w porządku i susły czekały na nas w klatkach hodowlanych w ogrodzie zoologicznym (gdzie musieliśmy je sobie schwytać, ale w tym mamy wprawę). W ten sposób wzbogaciliśmy naszą hodowlę o pierwsze susły ze Słowacji.
Ponieważ w Kamieniu Śląskim susły się zadomowiły, więc w lipcu 2008 roku przystąpiliśmy do tworzenia drugiego stanowiska, tym razem na Dolnym Śląsku. Na nowe miejsce wsiedleń wybraliśmy łąkę w Głębowicach koło Trzcinicy Wołowskiej należącą do Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Przyrody „pro Natura”. Również i tutaj sprawy komplikowały się nieco. Na dzień przed planowanymi odłowami w zoo w Poznaniu, gdy wszystko mieliśmy już pouzgadniane, nad Głębowicami przeszła nawałnica połączona z silnymi burzami, której skutkiem były m.in. powalone drzewa, zerwane dachy i linie energetyczne. Miejsce, gdzie mieliśmy spać, zostało odcięte od prądu, a drogi dojazdowe – zablokowane powalonymi drzewami. Ostatecznie wypuszczanie susłów przesunęło się o tydzień, ale drugie podejście wypadło pomyślnie.
Takie i podobne przygody zdarzają się ciągle. A to pogoda płata nam figla, a to zaskakują nas same zwierzęta, innym razem ludzie. Na przykład raz po długich negocjacjach z właścicielem wspaniałej łąki, na której niegdyś występowały susły, uzyskaliśmy zgodę na wsiedlanie i podpisaliśmy stosowną umowę. Zrobiliśmy ładne tablice informujące o susłach i projekcie, które ustawiliśmy na skraju posesji. I nagle głos w telefonie – Postanowiłem łąkę sprzedać i wycofuję zgodę. Nie było sensu powoływać się na umowę. Nic na siłę. Kiedy indziej zmieniły się przepisy w jednym z krajów, z którego mieliśmy sprowadzić susły, i przez kilka miesięcy nikt nie potrafił nam powiedzieć, jaki organ teraz ma wydać zezwolenie na odłowy i wywóz ani jakie warunki trzeba spełnić, by je uzyskać. A bariera językowa uniemożliwiała nam samodzielne rozwikłanie tej zagadki. Jednak nauczeni doświadczeniem zawsze mamy w odwodzie jakiś plan B i C, który przy wyrozumiałości sponsorów, zgadzających się na pewne modyfikacje harmonogramów, udaje się zrealizować. I z roku na rok susłów w Polsce jest coraz więcej. Od 2008 roku kontynuujemy Program dzięki wsparciu Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego, a od roku 2012 przedsięwzięcie dodatkowo współfinansuje Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.
W latach 2009, 2010 i 2012 następne susły z Poznania zasiliły kolonię w Głębowicach. W 2010 roku, dzięki pomocy pracowników Przemkowskiego Parku Krajobrazowego, rozpoczęliśmy wsiedlanie susłów na prywatnej łące w Jakubowie Lubińskim. Jednocześnie był to rok, w którym zapoczątkowaliśmy hodowlę susłów w Ogrodzie Zoologicznym w Opolu. W tym celu opolskie zoo wybudowało dwa nowe wybiegi hodowlane i dwa ekspozycyjne (w jednym z nich ostatecznie zamieszkały pieski preriowe). W 2011 roku wzmocniliśmy populację susłów w Jakubowie Lubińskim. Po raz kolejny wybraliśmy się też na Słowację, gdzie wraz z grupą pracowników Słowackiej Agencji Ochrony Przyrody przeprowadziliśmy odłowy równolegle na dwóch stanowiskach. Łącznie schwytaliśmy 54 susły i... jednego chomika, któremu oczywiście od razu zwróciliśmy wolność. Zapewne udałoby się nam przywieźć więcej zwierząt, gdyby nie załamanie pogody w drugim dniu akcji.
Akcjom wypuszczania susłów do wolier aklimatyzacyjnych prawie zawsze towarzyszą media
Fot. Wojciech Stephan
W roku 2012 mieliśmy przyjemność być gospodarzami czwartej edycji międzynarodowej konferencji poświęconej susłom – European Ground Squirrel Meeting. Zorganizowaliśmy ją w Kamieniu Śląskim, dzięki czemu mogliśmy zaprezentować specjalistom z dziewięciu krajów efekty Programu SUSEŁ w jednym z miejsc jego realizacji. Z informacji, które do nas docierały po konferencji, uczestnikom bardzo się podobało.
W bieżącym roku zapoczątkowaliśmy tworzenie czwartego już stanowiska – tym razem w Rościsławicach. Właściciel tamtejszych łąk sam zgłosił się do nas z propozycją utworzenia na nich stanowiska susła. Wypuszczanie zwierząt zaplanowaliśmy na połowę lipca. Jednak ze względu na wyjątkowo długą zimę młode susły urodziły się w zoo później niż zwykle i nie zdążyły do połowy lipca osiągnąć odpowiednich rozmiarów. Musieliśmy dać im jeszcze dwa tygodnie, by podrosły. Odłowy w zoo i samo wypuszczanie zwierząt cieszyły się dużym zainteresowaniem mediów, co znów stanowiło wyzwanie logistyczne.
Od początku trwania Programu co roku wraz z wolontariuszami przemierzamy susłowe łąki w poszukiwaniu czynnych nor. Dzięki temu mamy orientację, jaki jest stan każdej kolonii. Obecnie najwięcej susłów żyje w Kamieniu Śląskim. Według naszych szacunków łączna liczebność całej polskiej populacji wciąż nie przekroczyła jeszcze 1000 osobników. Wszystko wskazuje jednak na to, że w najbliższych latach poziom ten zostanie osiągnięty.
Działań w ramach Programu jest oczywiście znacznie więcej. Kampanie edukacyjne, oceny oddziaływania na środowisko inwestycji lokalizowanych w pobliżu kolonii susłów, starania o prawną ochronę stanowisk... Takie przedsięwzięcie to ogromny wysiłek organizacyjny, możliwy do podjęcia jedynie dzięki pomocy rzeszy wolontariuszy, ekspertów, instytucji, partnerów, sponsorów i darczyńców. Korzystając z okazji, chcemy więc podziękować wszystkim, którzy przyczyniają się do realizacji Programu. Bez Was by się nie udało!
Borys Kala
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Julia Kończak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Wydawałoby się, że ptaki są powszechnie lubiane i nie powinno być kłopotów z przekonywaniem do ich ochrony. Nie bez powodu organizacje miłośników ptaków są liczne i mają dużo sympatyków, czasopisma ornitologiczne cieszą się sporym zainteresowaniem, a większość prac nadsyłanych na konkursy fotografii przyrodniczej przedstawia właśnie opierzonych modeli. Zasadniczo ptaki wzbudzają powszechną sympatię. Jednak wiele gatunków – ze względu na swój tryb życia – potrafi też powodować konflikty, a ich skuteczna ochrona wymaga umiejętności dyplomatycznych i kompromisów.
Gdyby wśród polskich miłośników przyrody zrobić ankietę – jakie znają organizacje zajmujące się ochroną
ptaków – zapewne „Salamandra” nie znalazłaby się wśród wymienionych w pierwszej kolejności. Rzeczywiście – mamy
w kraju kilka prężnych organizacji ornitologicznych. Jednak gdy zestawić wszystkie gatunki, które były przedmiotem
przedsięwzięć ochronnych prowadzonych przez „Salamandrę”, okazuje się, że najliczniejsze są wśród nich właśnie
ptaki! Dlaczego więc nie jesteśmy z tych projektów szczególnie znani? Otóż wiele z nich polegało głównie na
dwustronnych uzgodnieniach z podmiotami powodującymi zagrożenia czy właścicielami ptasich siedlisk, a ci nie
zawsze byli zainteresowani nagłaśnianiem spraw.
Piotr Tryjanowski, jeszcze bez tytułu profesora, z rudzikiem w ręku, podczas interdys-cyplinarnego obozu w Drawieńskim Parku Narodowym w 1998r.
Fot. Arkadiusz Garwoliński
Nasze pierwsze projekty ukierunkowane na ptaki prowadził Piotr Tryjanowski – obecnie profesor i dyrektor
Instytutu Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Zaczął od programu ograniczania śmiertelności ptaków
w wyniku kolizji z urządzeniami służącymi do przesyłu prądu. Inwentaryzował gniazda bocianów, kruków i rybołowów
na słupach linii energetycznych, miejsca, gdzie linie te przecinają trasy szczególnie licznych przelotów ptaków,
budki transformatorowe, w których swoje lęgi próbowały wyprowadzać sowy... Aby zmniejszać zagrożenia, od samego
początku trzeba było nawiązać ścisłą współpracę z firmami zarządzającymi tymi urządzeniami. Udało się!
Wypracowywano i zaczęto stosować różnorodne środki redukujące ryzyko – odpowiednie montowanie izolatorów,
platformy pod gniazda, właściwe oceny oddziaływania planowanych nowych przebiegów linii energetycznych, elementy
odstraszające ptaki zawieszane na przewodach, odpowiednie zabezpieczanie transformatorów... Profesor Tryjanowski
jest nadal zaangażowany w tę tematykę – zajmuje się między innymi ograniczaniem wpływu na ptaki elektrowni
wiatrowych.
Ustawione przez nas tyczki były chętnie wykorzystywane przez dzierzby jako czatownie
Fot. Paweł Śliwa
Zbierając materiał do swojej pracy habilitacyjnej dotyczącej dzierzb, Piotr postanowił przeprowadzić w „Salamandrze” działania na rzecz zachowania populacji swojego przedmiotu badań. Dzięki wsparciu finansowemu z GEF/SGP przeprowadził projekt polegający na przekonywaniu wielkopolskich rolników do działań korzystnych dla gąsiorków i srokoszy. Argumenty trafiały do adresatów – dzierzby te polują na owady czy drobne gryzonie, a więc ograniczają liczebność gatunków uważanych za szkodniki upraw. Dla przyrodników jasne było, że wprowadzane modyfikacje w sposobie i terminach koszenia łąk, tworzenie i zachowywanie śródpolnych remiz z rodzimymi krzewami kolczastymi i tym podobne działania sprzyjają nie tylko dzierzbom, ale przy okazji wielu innym gatunkom – w tym rzadkim i zagrożonym. Obecnie podobne działania są prowadzone przez rolników w zamian za specjalne dopłaty ze środków Unii Europejskiej, z tak zwanego Programu Rolnośrodowiskowego. Wówczas trzeba było gospodarzy przekonywać, że warto to robić, bez żadnych dopłat.
Kolejną grupą zawodową, z którą musieliśmy nawiązać współpracę, byli hodowcy ryb. Tak się bowiem składa, że stawy rybne to ważne siedlisko ptaków. Niektóre – jak żurawie nocujące na stawach podczas migracji – nie stanowią większego problemu. Jednak inne – jak kormorany czy czaple – zjadając ryby, wywołują u użytkowników stawów zrozumiałe emocje. Przedsięwzięcia związane z tą tematyką zapoczątkował Paweł Śliwa, a wkrótce dołączył także Przemysław Wylegała – obaj byli wówczas świeżo upieczonymi absolwentami Akademii Rolniczej w Poznaniu. Przykładem przyjaznej koegzystencji z ptakami, do której udało się nam przekonać „rybaków”, są stawy w Objezierzu, obecnie chronione także w ramach sieci Natura 2000. Nasi ornitolodzy i wolontariusze budowali tam nawet specjalne wyspy dla rybitw i kaczek.
Bardzo ciekawy był program utworzenia ostoi ptaków na nieużytkowanych stawach rybnych w Kiszkowie. Pomysłodawcą i głównym realizatorem był Paweł Śliwa, który musiał do pomysłu przekonać zarządzającą stawami Agencję Własności Rolnej Skarbu Państwa, władze samorządowe Kiszkowa i okolicznych mieszkańców. Nawiązał też wówczas współpracę z Zespołem Parków Krajobrazowych Województwa Wielkopolskiego (obecnie jest jego wicedyrektorem), który formalnie przejął od Agencji zarządzanie tymi stawami, umożliwiając „Salamandrze” działania ochronne. W ciągu kilku miesięcy udało się tak dostosować obszar tych stawów dla ptaków, że obecnie stanowi jedną z najcenniejszych ostoi ornitologicznych w Wielkopolsce.
Paweł Śliwa zapoczątkował też prowadzony przez „Salamandrę” do dziś program ochrony sokołów pustułek na terenie Poznania. Pozornie prosty zabieg zawieszenia ponad 100 specjalnych półotwartych skrzynek lęgowych zaowocował zatrzymaniem szybkiego spadku populacji tych ptaków w Poznaniu, a następnie ich wzrostem do rekordowej w skali Polski liczby ponad 100 par. Należy jednak pamiętać, że każde zawieszenie takiej skrzynki przez alpinistę u szczytu wieżowca wymagało negocjacji oraz zgody właściciela i administratora danego budynku. Nie zawsze było łatwo... Obecnie kolejny ornitolog z naszego Towarzystwa – Andrzej Batycki – koordynuje wspieraną między innymi z budżetu miasta akcję uzupełniania przez „Salamandrę” sieci pustułkowych skrzynek na terenie Poznania.
Przy okazji montowania skrzynek lęgowych dla pustułek była okazja do oglądania Poznania z innej niż zazwyczaj perspektywy
Fot. Paweł Śliwa
Od kilku lat wspomniani wyżej Przemek Wylegała i Andrzej Batycki kontynuują trudną sztukę negocjacji z administracjami osiedli, zarządcami budynków, wykonawcami robót budowlanych i organami ochrony przyrody, by ocieplania budynków odbywały się w sposób przyjazny dla ptaków – zwłaszcza jerzyków, ale także jaskółek, wróbli i wielu innych. W staraniach tych wspiera ich też chiropterolog – Radosław Jaros. Najpierw staraliśmy się nie dopuszczać do bezpośredniego zabijania ptaków i nietoperzy podczas prac ociepleniowych (bywały po prostu zamurowywane). To jednak nie wystarczy. Następnym krokiem było opracowanie poradnika – jak prowadzić prace remontowe w sposób przyjazny dla zwierząt. Promuje on nie tylko metody zapobiegające zabijaniu, ale także zaleca pozostawianie, a nawet montowanie nowych schronień dla ptaków i nietoperzy. Akcja miała charakter ogólnopolski. Niektóre władze miast zalecały stosowanie naszego poradnika przy wszystkich remontach. Podobnie Fundacja EkoFundusz oraz Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej wspierały prace dociepleniowe pod warunkiem stosowania zaleceń z poradnika opracowanego przez „Salamandrę”. Niestety – wciąż powszechną praktyką są remonty powodujące znikanie ptaków z naszych miast. Stąd musimy kontynuować działania związane z pilnowaniem konkretnych inwestycji, poprawianiem przepisów i egzekwowaniem ich przestrzegania. Mamy także zamiar aktualizować nasz poradnik, tak by nadążał za aktualnym stanem wiedzy i dostępnymi technologiami. Z przyjemnością obserwujemy jednak, że coraz częściej np. administracje osiedli czy wykonawcy prac rozumieją potrzebę ochrony ptaków i sami zwracają się do nas o pomoc.
Ciekawym partnerem do negocjacji związanych z ochroną zagrożonych gatunków były władze kościelne. W ramach programu ochrony sów i nietoperzy w budynkach sakralnych montowaliśmy między innymi wiele skrzynek lęgowych dla sów – płomykówki i pójdźki – na strychach kościołów. Musimy przyznać, że zazwyczaj proboszczowie byli bardzo przyjaznymi partnerami i bez problemu udawało się uzyskiwać zgody i pomoc w działaniach ochronnych.
Uczestnicy jednej z pierwszych wycieczek ornitologicznych do Parku Narodowego „Ujście Warty”
Fot. Przemysław Wylegała
Obecnie w całej Polsce przygotowuje się wiele planów zadań ochronnych dla obszarów Natura 2000 – w tym tych chroniących ptaki. „Salamandra” często uczestniczy w tych pracach, a w niektórych przypadkach je koordynuje. Są one przygotowywane we współpracy z przedstawicielami wszystkich lokalnych grup interesu – samorządowcami, leśnikami, meliorantami, rybakami, właścicielami terenów, lokalnymi organizacjami pozarządowymi... Podczas pracy nad każdym planem organizuje się po kilka warsztatów z udziałem tych osób, podczas których usiłuje się wypracować kompromisowe rozwiązania, jednocześnie zgodne z prawem i skutecznie zabezpieczające interes przyrody. Ze względu na sprzeczności interesów poszczególnych grup, często jest to zadanie iście karkołomne. Przykładem był projekt planu zadań ochronnych dla obszaru Natura 2000 „Jezioro Zgierzynieckie” chroniącego między innymi duże noclegowisko żurawi oraz planu ochrony ptasiego rezerwatu znajdującego się w granicach tego obszaru. Niewątpliwie, sporządzenie tych dokumentów było dla nas dobrą szkołą negocjacji – ale udało się uzgodnić ze społecznością lokalną korzystne dla przyrody zalecenia. Niestety – przekonanie do nich organu ochrony przyrody okazało się trudniejsze. Tego rodzaju współpraca często później procentuje, np. zachęcając lokalną społeczność do działań popularyzujących własny region lub bliższą okolicę, co skutkuje pozytywnym nastawieniem do przyrody i obszarów chronionych. Tak było i w tym wypadku – obecnie władze gminy i wsi graniczącej z obszarem, przy wsparciu merytorycznym „Salamandry”, realizują projekt mający na celu wypromowanie tego cennego przyrodniczo terenu.
Pojawienie się na Stawach w Kiszkowie łabędzia czarnego przyciągnęło uwagę także lokalnej telewizji
Fot. Archiwum Redakcji
„Salamandra” jest także organizacją, która w dużej mierze napędza amatorski ruch ornitologiczny w Wielkopolsce, przyczyniając się do lepszego poznania awifauny regionu. Od kilku lat koordynuje na przykład monitoring zbiorowych noclegowisk żurawi i gęsi. Corocznie organizuje też akcje inwentaryzacji różnych gatunków ptaków w regionie. Wyniki tych badań ukazują się między innymi w wydawanym przez Towarzystwo od 2012 roku naukowym czasopiśmie ornitologicznym Ptaki Wielkopolski. Jego redaktor naczelny – Przemysław Wylegała – może zaświadczyć, że nawet tak pozornie spokojne zajęcie, jak wydawanie czasopisma, wymaga ogromnego wysiłku i współpracy z wieloma podmiotami – zaczynając od autorów, a kończąc na sponsorach.
Ochrona ptaków w miastach, w tym jerzyków, to jedno ze stałych działań naszego Towarzystwa
Fot. Andrzej Kepel
Wspomniałem tu tylko niektóre z naszych działań na rzecz ptaków. Jest ich znacznie więcej. Na przykład Koło Nadnoteckie „Salamandry” prowadzi wiele działań na rzecz różnych gatunków – bocianów, sów, kulików, derkaczy... Nasi ornitolodzy współpracowali przy tworzeniu ptasiej części Shadow List obszarów Natura 2000, a obecnie podejmują wiele interwencji, zarówno w sprawach indywidualnych ptaków, jak i ich siedlisk. „Salamandra” monitoruje nielegalny handel chronionymi gatunkami, prowadzi działania edukacyjne, w tym prelekcje o ptakach czy wycieczki ornitologiczne. Można by tak jeszcze wyliczać dłużej. Wszystko to jest możliwe dzięki wspaniałym ornitologom – zarówno tym, którzy pracowali lub wciąż pracują w naszym Towarzystwie, jak i tym, którzy nawiązują współpracę jedynie przy konkretnych przedsięwzięciach. Z pewnością – także w przyszłości będziemy podejmowali działania na rzecz ochrony ptaków, ucząc się cały czas trudnej sztuki negocjacji i współpracy.
Andrzej Kepel
Gdy powstawała „Salamandra”, trwały już poszukiwania popielic w lasach Polski Zachodniej, prowadzone przez jednego z nas (MJ) w ramach pracy na Wydziale Biologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wśród skąpych danych literaturowych można było znaleźć informacje o ich występowaniu w okolicach Sierakowa w początkach XX wieku. Pierwszy raz udało się potwierdzić ich występowanie w tych lasach w 1994 roku. Dalsze badania pozwoliły na ocenę, że populacja ta liczy najwyżej 300 osobników.
Największym zagrożeniem dla popielic jest fragmentacja środowiska oraz nieodpowiednia gospodarka leśna – szczególnie wielkopowierzchniowa wycinka drzew (obecnie Lasy Państwowe raczej takich metod pozyskiwania drewna nie stosują)
Fot. Mirosław Jurczyszyn
Badania tej grupy zwierząt są wyjątkowo trudne. Zimują pod ziemią, więc ich obserwowanie trzeba ograniczyć do lata, a zima trwa dla nich wyjątkowo długo – może się zacząć już we wrześniu, a skończyć nawet dopiero w czerwcu następnego roku! To jednak drobiazg, zważywszy, że swoje bardzo krótkie lato popielice spędzają w koronach drzew. Trudno je tam dostrzec, tym bardziej że aktywne są jedynie w nocy... Badania są więc żmudne i wymagają wielu wyrzeczeń (szczególnie tych dotyczących snu).
Popielice znalezione w pobliżu Sierakowa nie miały szans na skolonizowanie innych odpowiednich dla siebie lasów – ta niewielka kilkudziesięciohektarowa enklawa, w której się zachowały, obejmująca rezerwat przyrody „Buki nad Jeziorem Lutomskim”, jest otoczona rozległymi lasami iglastymi, polami, łąkami i jeziorem. Dopiero w odległości ok. 4–5 km w linii prostej znajdują się rozległe lasy liściaste i mieszane stanowiące ulubiony przez popielice drzewostan. W naturalny sposób pojawił się pomysł ochrony przez reintrodukcję. Pierwsze kroki nie były łatwe, a administracja wojewódzka nie od razu podeszła z entuzjazmem do pomysłu rozprzestrzenienia popielic w innych częściach Sierakowskiego Parku Krajobrazowego (SPK). Najważniejszymi sprzymierzeńcami tej idei stali się ówczesny Wojewódzki Konserwator Przyrody – Ferdynand Szafrański (odpowiedzialny za działania dotyczące ochrony gatunkowej w województwie poznańskim) oraz dyrektor Zespołu Parków Krajobrazowych Województwa Wielkopolskiego – Janusz Łakomiec (odpowiedzialny za działania dotyczące kształtowania przestrzennego parków, ale przede wszystkim do dziś zawsze chętnie goszczący nas w Ośrodku Edukacji Ekologicznej w Chalinie, który mieści się na terenie SPK) i pracownicy ośrodka w Chalinie. Ponieważ pozostanie tylko przy przenoszeniu popielic byłoby zbyt ryzykowne ze względu na małą liczebność populacji, więc w 1997 roku rozpoczęto hodowlę tych zwierząt (najpierw w Ogrodzie Zoologicznym w Poznaniu, a później w specjalnych wolierach wybudowanych w Stacji Ekologicznej UAM w Jeziorach), by wsiedlać również uzyskany w niej przychówek.
Popielice przeznaczone do wsiedleń nie są wypuszczane od razu. Przez około tydzień pozostają w klatkach aklimatyzacyjnych, by mogły zapoznać się z dźwiękami i zapachami nowego środowiska
Fot. Andrzej Kepel
Wsiedlanie popielic w sierakowskich lasach odbywało się w latach 1998–2002. W późniejszym okresie nowo powstała populacja była regularnie monitorowana. Dziś wiemy, że populacja jest stabilna i rozprzestrzenia się, zajmując coraz większą powierzchnię lasów.
Równolegle w Zakładzie Zoologii Systematycznej UAM realizowany był projekt naukowy dotyczący rozmieszczenia popielic w Polsce. Wyniki dotyczące Polski Zachodniej były bardzo słabe. Szczególnego zawodu dostarczyła nam Puszcza Bukowa pod Szczecinem, która na podstawie zebranych wcześniej danych wyglądała obiecująco: rozległe buczyny, znane obecne i historyczne stanowiska popielicy w zasięgu kilkudziesięciu kilometrów (istniejące koło Reska, historyczne w okolicach Bielinka, na Wolinie i w Brandenburgii) oraz doniesienia sprzed I wojny światowej o reintrodukcji popielicy właśnie w tych lasach. Gdzie, jeśli nie tu?! I nic... Popielic nie udało się znaleźć, ale potencjalne buczyny, które mogłyby stać się ich domem, zostały rozpoznane. Brakowało jednak środków finansowych, by rozpocząć działania na większą skalę – a zmiana skali dotyczyła właściwie wszystkiego: w rozleglejsze lasy trzeba było wsiedlić więcej popielic, z większej hodowli, z większej liczby populacji źródłowych (w SPK popielic było zbyt mało, by im nie zagrozić przez zbyt intensywne połowy i duży ubytek osobników). Skala oddziaływania była więc o wiele większa, bo mieszkając w Poznaniu, realizowaliśmy projekt pod Szczecinem, poławiając popielice z okolic Szprotawy (zobacz: Nie takie Lasy straszne – SALAMANDRA 2/2013), Sierakowa, Reska i Elbląga. Z przerwami (na zdobycie kolejnych dotacji – z EkoFunduszu, GEF/SGP i NFOŚiGW) popielice wsiedlane były w latach 2003–2012 do dwóch rezerwatów o nazwach „Trawiasta Buczyna” i „Kołowskie Parowy”. Obecnie zaczynamy obserwować powiększanie się tamtejszych populacji; szczególnie widoczne jest to w drugim z ww. rezerwatów. Przypuszczamy jednak, że proces ten może przebiegać wolniej niż w okolicach Sierakowa ze względu na rozległość drzewostanów mieszanych i liściastych, przede wszystkim bukowych, w tamtych lasach.
Klatki aklimatyzacyjne dla popielic rozwieszane są przy pomocy niezastąpionych wolontariuszy
Fot. Archiwum Redakcji
Tamtejsze lasy okazały się rozległe nie tylko dla popielic... Aby przewidzieć, jak zachowają się popielice w nowym miejscu, a także by złowić te zwierzęta, które w pierwszym okresie w nowym miejscu uciekają daleko poza teren wsiedlenia, śledzimy je za pomocą telemetrii. I choć teren badań był dobrze oznakowany, to jednak zdarzyło się, że para badaczy doszła do stacji kolejowej Szczecin Dąbie, ok. 10 km od rezerwatu!
Wraz ze wzrostem możliwości migracyjnych popielic pojawiło się pytanie o metody przekonania zwierząt, aby w przyszłości kolonizowały najlepsze dla siebie siedliska. Stopniowo, przy współpracy w Nadleśnictwem Gryfino i zarządcami okolicznych terenów nieleśnych, zaczęliśmy sadzić drzewa i krzewy owocowe, by ukierunkować przyszłe migracje popielic.
Urozmaicanie drzewostanów przez dodawanie gatunków rodzących smaczne owoce (czereśnie, jabłonie, grusze, leszczyny, śliwy itd.) służy nie tylko popielicom, ale także innym konsumentom żyjącym w lasach
Fot. Anna Grebieniow
W 2008 roku rozpoczęliśmy „przymiarki” do utworzenia nowej populacji na odpowiednim dla popielicy terenie w Barlinecko-Gorzowskim Parku Krajobrazowym (B-GPK). Na początku jeszcze raz dokładnie sprawdziliśmy, czy jest możliwe znalezienie tam śladów obecności popielic. Ponieważ poprzednio wykorzystywane cztery populacje okazały się przy dokładniejszych badaniach genetycznych mało zróżnicowane, a niektóre z nich charakteryzowały się niską liczebnością, więc postanowiliśmy tym razem skorzystać z innych źródeł. Z badań genetycznych – wykonanych na początku realizacji projektu reintrodukcji w B-GPK (III etap projektu finansowanego przez Unię Europejską i NFOŚiGW) – wynika, że najlepszym rozwiązaniem będzie wykorzystanie jako populacji źródłowych popielic z Sudetów (okolice Kotliny Kłodzkiej) i Roztocza Środkowego. Obecny rok jest trzecim, w którym wsiedlamy te nadrzewne gryzonie do Puszczy Barlinecko-Gorzowskiej – już 150 osobników zostało wypuszczonych w lasach okolic Rezerwatu Wilanów. Projekt ten jesteśmy w stanie realizować bez poważniejszych problemów dzięki pomocy Nadleśnictwa Strzelce Krajeńskie, na terenie którego wsiedlane są popielice i Zespołowi Parków Krajobrazowych Województwa Lubuskiego. Obie te jednostki aktywnie włączyły się w działania dotyczące realizacji projektu.
Serdecznie dziękujemy wszystkim Dobroczyńcom projektu, którzy wsparli go w ciągu ostatnich 15 lat:
i całej rzeszy kilkuset wolontariuszy, który wsparli ochronę popielicy swoimi siłami i nieprzespanymi nocami spędzonymi w lesie.
Kolejna dotacja kończy się w tym roku, nie znaczy to jednak, że w Barlinecko-Gorzowskim Parku Krajobrazowym udało się już zbudować silną populację popielicy. Tak szybko się to nie odbywa. W następnych latach będziemy kontynuować wsiedlanie tych ssaków w tym potężnym kompleksie buczyn. Jeśli więc, Drogi Czytelniku, natkniesz się kiedyś na dziwne klatki na drzewach, to wiedz, że zza pobliskich gałęzi być może spogląda na Ciebie para czarnych oczek ciekawskiego zwierzęcia, które zastanawia się, czy w jego nowym domu ta dziwna dwunożna istota, jaką jesteś, będzie się często pojawiała...
Mirosław Jurczyszyn
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Radosław Dzięciołowski
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
„Salamandra” rodziła się równolegle z amatorskim ruchem chiropterologicznym w Polsce. Pod koniec lat 80. XX wieku było kilka, może kilkanaście osób, które zajmowały się nietoperzami. Od lat 90. w corocznych Ogólnopolskich Konferencjach Chiropterologicznych brało już udział około 80–100 osób.
W latach 1996–1998 zamontowaliśmy ok. 150 krat różnych rozmiarów w poznańskich fortyfikacjach |
Zanim powstało nasze Towarzystwo, w latach 1991–93 część założycieli i późniejszych działaczy włączyła się w społeczny ruch badaczy nietoperzy, stając się najpierw rekrutami Poznańskiej Terenowej Grupy Chiropterologicznej, by następnie stworzyć Sekcję Chiropterologiczną Koła Naukowego Przyrodników. W arkana sztuki rozróżniania gatunków nietoperzy w zimowiskach wprowadzali nas początkowo Rafał Bernard i Mirosław Jurczyszyn z Wydziału Biologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Równolegle rozwijała się Sekcja Teriologiczna Koła Leśników ówczesnej Akademii Rolniczej w Poznaniu. Liczba osób potrafiących samodzielnie rozróżniać gatunki nietoperzy szybko w stolicy Wielkopolski rosła i wkrótce mogliśmy prowadzić zimą liczenia tych ssaków we wszystkich 18 fortach, na Cytadeli oraz w niektórych innych budowlach militarnych. Okazało się, że fortyfikacje poznańskie stanowią bardzo ważny w skali kraju kompleks zimowisk nietoperzy.
Powstająca „Salamandra” stopniowo przejęła koordynację monitoringu nietoperzy w Poznaniu, a następnie w Wielkopolsce i kilku innych regionach. Udało nam się zdobyć małe dotacje z GEF/SGP oraz z REC*, dzięki czemu prowadziliśmy inwentaryzacje w Poznaniu, Wielkopolskim Parku Narodowym, Lednickim Parku Krajobrazowym i jaskiniach tatrzańskich, a także zaczęliśmy planowanie działań ochronnych. Mieliśmy świadomość, że zimowa aktywność różnych osób w fortyfikacjach stanowi zagrożenie dla zimujących tam zwierząt.
W styczniu 1996 roku wysłaliśmy do Fundacji EkoFundusz nasz pierwszy wniosek o duży grant na ochronę nietoperzy, który został zaakceptowany. Było to wówczas pierwsze w Polsce tak duże przedsięwzięcie związane z ochroną tych ssaków. Głównymi działaniami w ramach tego projektu były m.in.: zamykanie najcenniejszych dla nietoperzy fragmentów poznańskich fortyfikacji specjalnymi kratami (postawiliśmy ich około 150), a także tworzenie dla nich dodatkowych schronień przez dostawianie w niektórych pomieszczeniach ścianek z cegieł dziurawek.
Akcjami, w których brało udział najwięcej osób w tamtym czasie (1996–1998) były akcje sprzątania – jednorazowo zaniedbane przez dziesiątki lat forty oczyszczały ze śmieci nawet setki osób
Fot. Archiwum Redakcji
Od początku bardzo ważnym elementem naszych działań była edukacja. Staraliśmy się pokazywać społeczeństwu, że nietoperze nie są groźne, lecz zagrożone. Tajemniczość tych zwierząt sprawiła, że temat spotykał się z zainteresowaniem mediów. Wkrótce dziennikarze zaczęli sami dzwonić do nas z pytaniami, czy już się zaczęło liczenie gacków i kiedy można opublikować na ten temat informację. Potęgę oddziaływania prasy, radia i telewizji zaczęliśmy doceniać nieco później...
Jako że nasza organizacja zaczęła być coraz powszechniej kojarzona z nietoperzami, dostawaliśmy coraz więcej zgłoszeń o miejscach ich występowania w całej Polsce oraz próśb o pomoc. Pierwsze działania interwencyjne dotyczyły Szkoły Podstawowej w Kopankach (gm. Opalenica) i Ośrodka Zdrowia w Sierakowie. Na strychach obu tych budynków stwierdziliśmy po ok. 300–400 samic nocka dużego – nietoperza hałaśliwego i tworzącego duże kolonie rozrodcze. W Sierakowie wystarczyło zabezpieczyć właz na strych i przekonać użytkowników budynku, że zwierzęta nie stanowią zagrożenia dla pacjentów. W Kopankach problem był poważniejszy – nieusuwane od lat guano sypało się z uszkodzonych stropów na klatkę schodową. Silny zapach przedostawał się na niższe kondygnacje do klas lekcyjnych. Rozmowy z dyrektorem szkoły zakończyły się pionierskim pomysłem stworzenia Obserwatorium Nietoperzy „Batmanówka” w Kopankach – pierwszego tego typu obiektu w Europie. Na strychu wybudowane zostało pomieszczenie z przezroczystym stropem, nad którym wisiały nietoperze. Nocki przebywały w wybranym przez siebie miejscu, za to ludzie, którzy chcieli je podglądać, musieli wejść do czegoś w rodzaju klatki. Odwróciliśmy więc sytuację znaną z ogrodów zoologicznych. Po wybudowaniu obserwatorium przez dwa lata prowadziliśmy obserwacje zachowań nietoperzy, by upewnić się, że nie niepokoi ich czerwone oświetlenie czy ruch pod kopułą z pleksiglasu. Nocki całkowicie nas ignorowały, co potwierdziło skuteczność zastosowanych zabezpieczeń. Uroczyste otwarcie „Batmanówki” dla turystów odbyło się w czerwcu 1999 roku. Przy okazji nietoperze nauczyły nas pokory – na kilka dni przed zaplanowaną uroczystością, na którą zaprosiliśmy kilkadziesiąt ważnych osobistości, nietoperze przeniosły się w najdalszy kąt strychu, słabo widoczny z pomieszczenia Obserwatorium. Jak się później okazało, było to zachowanie powtarzające się corocznie w okresie porodów. Byliśmy skonfundowani, jednak goście wykazali się wyrozumiałością. Wkrótce maleńka (kilkudziesięciu uczniów) szkoła z „Batmanówką” stała się atrakcją, do której zjeżdżało wiele osób z całej Polski (choć najliczniej z Wielkopolski). Przed wejściem na strych można było obejrzeć wystawę i wysłuchać prelekcji o nietoperzach, jednak największy efekt w przełamywaniu uprzedzeń miał zawsze bezpośredni widok ponad 300 sympatycznych pyszczków wiszących tuż nad głowami publiczności: „Jakie one śliczne!”. Niestety, wiosną 2008 roku, jeszcze przed rozpoczęciem sezonu turystycznego, nietoperze nagle opuściły strych szkoły podstawowej w Kopankach. Znalezione ślady wskazywały na to, że na strych dostała się kuna, która mogła wystraszyć nocki przygotowujące się do porodów. Do tej pory nietoperze nie wróciły do tego obiektu, chcemy jednak spróbować je do tego zachęcić...
Obserwatorium nietoperzy „Batmanówka” w Kopankach - pierwszy tego typu obiekt w Europie
Fot. Andrzej Kepel
Działania edukacyjne powodowały wciąż większe zainteresowanie nietoperzami w społeczeństwie. Coraz częściej ludzie podejmowali próby pomocy znalezionym „zabłąkanym”, chorym czy rannym osobnikom. Niektóre z tych zwierząt trafiały do naszego biura. W ten sposób dotarł do nas Azorek – nasz pierwszy nietoperz ze złamanym skrzydłem. Zmusił nas do podjęcia próby pomocy – właściwie trudno ocenić, komu bardziej: nietoperzowi czy ludziom, którzy chcieli pomóc znalezionemu zwierzęciu. Tak powstała inicjatywa nazwana roboczo „szpitalikiem dla nietoperzy”. Stworzyliśmy zaplecze do opieki nad osłabionymi, chorymi i rannymi zwierzętami, które zaczęły do nas docierać coraz szerszym strumieniem. W latach 2000–2005 przez szpitalik przewinęło się ponad 600 pacjentów, należących do 12 gatunków. Nietoperze na różne sposoby zaskakiwały ludzkich użytkowników budynków – od trywialnej obecności za szafą, w szufladzie, fruwania po pokoju, przez schwytanie przez kota, po utknięcie pod papą na dachu (w wyniku oblepienia smołą) czy przyklejenie do lepu na owady zawieszonego w sadzie. Zdecydowaną większość z pacjentów udało się nam uratować i wypuścić na wolność.
Gdy nietoperze powodują konflikty, konkurując z człowiekiem o przestrzeń, trzeba stworzyć kompromisową demarkację. Taką platformę wybudowaliśmy m.in. na strychu Przedszkola w Śniatach
Fot. Andrzej Kepel
Po pięciu latach, w wyniku wciąż wzrastających wymagań prawnych dotyczących standardów, jakie muszą spełniać ośrodki rehabilitacji dla zwierząt, przy jednoczesnym braku zainteresowania sponsorów wspieraniem takiej placówki, musieliśmy szpitalik zamknąć. Nie dało się go dalej prowadzić w biurze, za własne środki. Dziś, niestety, nie ma w Polsce żadnego miejsca, gdzie byłaby zapewniona opieka weterynaryjna dedykowana specjalnie nietoperzom, choć istnieją małe ośrodki, które incydentalnie podejmują się opieki nad tymi zwierzętami. Jest to jedyna grupa, która, mając tak poważne potrzeby, nie ma zapewnionej opieki odpowiedzialnych służb (w przeciwieństwie do ptaków, ssaków kopytnych i innych, nie mówiąc już o zwierzętach domowych). W miarę możliwości i jak dalece pozwalają przepisy, specjaliści z „Salamandry” starają się nadal pomagać nietoperzom i ludziom wchodzącym z nimi w kontakt.
W 2000 roku miało miejsce ważne wydarzenie, którego jednym z głównych inicjatorów była „Salamandra”. Osiem podmiotów, w tym większość największych organizacji pozarządowych zajmujących się wówczas ochroną nietoperzy, zawiązało Porozumienie dla Ochrony Nietoperzy (PON). Zaczęliśmy występować ze wspólnymi inicjatywami ochronnymi. W ten sposób zrealizowaliśmy kilka ogólnopolskich projektów – np. dotyczący ochrony nietoperzy i sów w budynkach sakralnych.
Od roku 2001, wraz z całym PON-em oraz licznymi chiropterologami spoza Porozumienia, zaangażowaliśmy się w tworzenie sieci Natura 2000. Staramy się, by siedliska sześciu regularnie występujących w Polsce gatunków nietoperzy, które zostały umieszczone w Załączniku II Dyrektywy Siedliskowej, miały odpowiednią reprezentację w sieci Natura 2000. Działania te były i są nadal ukierunkowane z jednej strony na poszukiwanie ważnych dla tych zwierząt schronień letnich i zimowych, miejsc rojenia i żerowisk, a z drugiej na przekonywanie władz do obejmowania ich ochroną. Dlatego od roku 2004 powstają z naszym udziałem kolejne wersje tzw. Shadow List z propozycjami uzupełnień sieci Natura 2000. Propozycje te były przez rząd stopniowo uwzględniane i obecna wersja polskiej części sieci jest znacznie pełniejsza od tej sprzed dziewięciu lat. Jednak, ponieważ nietoperze to zwierzęta skryte i ich rozmieszczenie w Polsce jest wciąż słabo poznane, dokonywane są kolejne ważne odkrycia, które należałoby uwzględnić. Na szczęście, obecnie w większym stopniu możemy się skupić na prawidłowej ochronie wyznaczonych obszarów Natura 2000 niż na samym tworzeniu sieci.
Na początku obecnego wieku pojawił się nowy, poważny problem. Wdrażanie ważnej inicjatywy zwiększania udziału odnawialnych źródeł energii w bilansie energetycznym kraju zaczęło się od ignorowania zagrożeń, jakie dla ptaków i nietoperzy mogą powodować elektrownie wiatrowe. Co prawda zazwyczaj wykonywano dla tych inwestycji raporty o ich potencjalnym oddziaływaniu na środowisko, jednak często ich część przyrodnicza pozostawiała, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia. Powodowało to lokalizowanie farm w miejscach, gdzie stanąć nie powinny, albo niepotrzebne przedłużanie procedury wydawania zezwoleń, gdy źle wykonany raport był podważany i trzeba było rozpoczynać badania od nowa. W interesie wszystkich było więc stworzenie jednolitej metodyki badań i analizy wyników, pozwalającej na wiarygodną ocenę dopuszczalności postawienia siłowni wiatrowych w wybranym miejscu. Najpierw takie zalecenia sformułowano w odniesieniu do ptaków, a krótko później – w odniesieniu do nietoperzy. Pierwsze, „tymczasowe” wersje wytycznych dotyczących nietoperzy powstały w 2009 roku. Były one rekomendowane przez PON i PROP, a „Salamandra” koordynowała prace związane z ich tworzeniem. Najnowsza wersja wytycznych została przez naszych specjalistów opracowana na zlecenie Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. Mamy nadzieję, że jeszcze w tym roku będzie przez ten organ opublikowana i oficjalnie zalecona do stosowania.
Jedno z pierwszych spotkań przedstawicieli organizacji tworzących Porozumienie dla Ochrony Nietoperzy
Fot. Archiwum Redakcji
„Salamandra” angażuje się również w działania dotyczące badania i ochrony przyrody poza granicami Polski. Nasz przedstawiciel uczestniczy w pracach Komitetu Doradczego Porozumienia o Ochronie Europejskich Populacji Nietoperzy EUROBATS, należymy do organizacji międzynarodowych: BatLife Europe, CEEweb i IUCN. Byliśmy nie tylko głównym organizatorem kilku Ogólnopolskich Konferencji Chiropterologicznych, ale także współorganizatorem 13. Międzynarodowej Konferencji dot. Badań Nietoperzy, która odbyła się w 2004 roku w Mikołajkach. Nasi eksperci regularnie uczestniczą też w innych europejskich i światowych konferencjach chiropterologicznych, by z jednej strony dzielić się swoimi odkryciami, ale przede wszystkim – by być na bieżąco z aktualną wiedzą, co jest konieczne dla zapewnienia poprawności i największej możliwej efektywności podejmowanych działań ochronnych.
Co ciekawe – nietoperze okazały się grupą, która przyciąga do ochrony przyrody wiele osób. Większość kół regionalnych „Salamandry” powstało w związku z zainteresowaniami nietoperzami. Np. koła w Gdańsku, Szczecinie, Łodzi i Olsztynie były tworzone właśnie przez chiropterologów. Ciekawa i znamienna jest geneza I Galicyjskiego Koła PTOP „Salamandra”. Jakieś 12 lat temu odebrałem telefon z prośbą o pomoc w odratowaniu nietoperza, który pływał w ogrodowym oczku wodnym. Zwierzątko było bardzo osłabione i wymagało specjalistycznej pomocy, ale znajdowało się w dalekim od Poznania Brzozowie (woj. podkarpackie). Szczęśliwym zbiegiem okoliczności kierowniczka naszego szpitalika dla nietoperzy przebywała akurat w pobliżu i już następnego dnia nietoperz został przez nią przejęty. Zgłaszającymi okazali się nauczyciele historii, bardzo zainteresowani przyrodą, którzy w krótkim czasie zapisali się do „Salamandry” i utworzyli jej lokalne koło. Obecnie, wspólnie z „centralą”, organizuje ono m.in. coroczne konkursy dla uczniów szkół podstawowych i gimnazjów powiatu brzozowskiego.
Za największe osiągnięcie naszego ponad 20-letniego zainteresowania nietoperzami uważamy stopniową zmianę nastawienia społecznego do tej grupy ssaków. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że jest to wynik zbiorowego wysiłku wielu organizacji, instytucji i pasjonatów, ale mamy też świadomość, że wnieśliśmy swój istotny wkład w zmianę myślenia przeciętnego Polaka o nietoperzach. Cieszymy się, że tyle udało się zrobić i snujemy plany na przyszłość.
Radosław Dzięciołowski
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.