Teraz, gdy piszę te słowa, na niebie tworzą się soczewkowate różowe chmury i towarzyszy im szum dzikich fal mielących wytrwale błękitne kawałki cielącego się nieopodal lodowca. Wyrzucane na kamienistą plażę ociosane lśniące bryłki lodu idealnie pasują do czajnika, który właśnie gaworzy na piecu. Można powiedzieć − ocean serwuje herbatę. Piec wesoło mruczy i ogrzewa zziębnięte od lornetki dłonie, bo od świtu wypatruję humbaków i orek w zatoce. Zanim zobaczy się samo zwierzę, najpierw widzi się jego oddech – białe pióropusze nad granatem oceanu, mobilne gejzery głębin. Tak malowniczych poranków będzie jeszcze sporo przez pół roku pracy i mieszkania w dwuosobowym refugium na końcu świata. Dwa rosłe słonie morskie ryczą i pojedynkują się nieopodal, wśród potężnych głazów. Z zachodniej strony plaży zbliża się tłum niewysokich gości w schludnych czarno-białych ubrankach. Rzut oka przez lornetkę i już wiem, że za jakiś kwadrans zamelduje się pod schodami grupa pingwinów białobrewych. Zabawnie wyglądają te nieloty, gdy wędrują po kamieniach. Wówczas ich kolebiący się krok staje się jeszcze bardziej rozchwiany. Uparci z nich piechurzy.
Czasem mam wrażenie, że jestem na innej planecie i chyba trochę tak jest. Ten świat jest tak inny, że nie ma go do czego porównać. Chce się tu wracać. Magnetyczne działanie bieguna? Coś w tym jest. Wróciłam do Antarktyki, by spędzić tu pracowicie kolejne podbiegunowe lato.
Moja praca polega na stałym monitorowaniu kawałka Wyspy Króla Jerzego, a konkretnie jednego z jej ściśle chronionych obszarów (Antarctic Specially Protected Area – ASPA 151) i wykonywaniu badań zleconych przez naukowców z PAN*. Codziennie wychodzimy w teren i monitorujemy od kilku do kilkunastu kilometrów obszaru świata wyznaczonego przez ściany lodowców. Mamy do dyspozycji niewiele ponad 6,5 kilometra linii brzegowej i około kilometra gór w głąb lądu. I widok na całą Zatokę Króla Jerzego, Górę Nadziei, Wyspę Pingwina i kawałek cieśniny Bransfielda.
Częstymi gośćmi na podwórku podbiegunowej chatki są młode słoniki, które z ciekawością śledzą każdy ruch dziwnych dwunożnych ssaków
Odkąd stopniała część śniegu i jest akurat odpływ, wędrujemy po łachach czarnego piasku plaży. Wiatr w oczy, ale można się przyzwyczaić. Do piachu w ustach, uszach i gaciach również. Gdy odpływ się kończy, skacze się po bogatych w kolory i kształty kamieniach, chropowatych skałach wulkanicznych i śliskich, błotnistych zboczach. Wśród szaroburego rumoszu stoków poruszamy się ostrożnie, aby ominąć ewentualne gniazda rybitw i wydrzyków − mistrzów kamuflażu. Po około dwóch kilometrach wdrapujemy się na skałę Lions Rump, czyli główne pingwinisko zamieszkałe przez kilka tysięcy pingwinów Adeli (białookich), białobrewych i maskowych. Tu sprawdzamy, dostrzegamy, notujemy, mierzymy, ważymy, liczymy, obserwujemy, porównujemy, zaznaczamy w GPS, dokumentujemy, nagrywamy itp. Praca niezwykle ciekawa, choć zdarza się, że daje w kość, gdy akurat zacina mokrym śniegiem, a trzeba wprowadzać dane w urządzeniu wielkości smartfona.
Skała Lions Rump z dołu wygląda tak, jakby na jej urwiskach stały tłumy ludzi we frakach, czekając na jubileuszowy koncert gwiazdy muzyki klasycznej. I faktycznie, jest przedstawienie, tylko gdy podejdzie się bliżej, to okazuje się, że te wytwornie odziane tłumy to główni wykonawcy. Rwetes niesamowity! Dźwięki w przybliżeniu: adelka − krakanie gawrona połączone z niskim gardłowym warczeniem psa i (gdy nadlatuje drapieżnik) odgłosem marcującego kota. Białobrewy zwany gentoo − gwizdek z jarmarku, taki z rozwijanym papierowym rulonikiem, używany naprzemiennie na wdechu i wydechu. Maskowy zwany policjantem − skrzypiąca stara szafa. Raz po raz z góry dochodzi przeciągła, groźna nuta. Wówczas część wykonawców pauzuje i sprawdza, czy jaja bądź pisklaki są dobrze schowane. To nadlatują wydrzyki. Polują intensywnie, bo same też już wysiadują jaja. Wszyscy tu walczą o przetrwanie. Na zboczach pingwiniska gniazdują mewy południowe i pochwodzioby. Te drugie z wyglądu przypominają śnieżnobiałe gołąbki pokoju, ale to tylko pozory − w rzeczywistości czekają na chwilę nieuwagi, aby w dzikim amoku zdemolować gniazda mewom. Z kolei w szczelinach skał i w rumoszu kryją się małe oceanniki, w locie przypominające hybrydę jaskółki z płetwami i motyla. U podnóża skały rozpościerają się natomiast coraz liczniejsze... „chlewy”. Trudno nazwać inaczej skupiska kilkudziesięciu, a nawet kilkuset koczujących słoni morskich. W nieraz dwupiętrowych kłębach zalegają tak całymi dniami i czekają, aż wylinieją. Oczywiście żaden nie kwapi się, by odejść na bok za potrzebą i żadnemu nie przeszkadza czyjaś potrzeba realizowana mu na nosie przez kompana. Do tego te ryki i chrumkania w wydaniu XXL − naprawdę gigantyczny chlew!
Przepierzająca się adelka kwili i trąca dziób rodzica, dając do zrozumienia, że już czas na pakiecik kryla
(...) Adelkowe pisklaki przepierzają się gwałtownie i puch wypada kłębami, odsłaniając grafitowego młodzieniaszka. Sęk w tym, że ten puch odłazi niesymetrycznie i nierównomiernie. Jednym słowem mamy teraz na pingwinisku kilka tysięcy wrzaskliwych paskudek o zadziornym temperamencie. Panuje tu też prawdziwa rewia fryzur − od zupełnego skina przez punka, różne style afro, po farbowaną alternatywę, a bywa i fryz na Elvisa. Są łysi brodaci, z bokobrodami, z kitkami po bokach, z tyłu i na piersiach. Jedni w obszernych pumpach, inni bez gaci, ale za to w bufiastych kufajkach. Widzi się trudne do sklasyfikowania subkultury w farbowanych „cicikach” na łopatkach czy też w negliżu, lecz za to w rękawiczkach. Istny mix, zupełnie jak na Woodstocku czy innej podobnej imprezie. No i jak to młodzież − młode pingwiny również przejawiają pociąg do elektroniki: już kilka razy wywróciły mi kamerkę i próbowały ją naprawić. Wszystkie „kurczaki” chodzą teraz do pingwinich przedszkoli. Zbijają się w kilkudziesięciopisklęce grupy pilnowane przez osobniki dorosłe (ciekawe, jak one uzgadniają, kto zostaje na warcie). A w przedszkolu, jak to w przedszkolu: przepychanki, próby sił i głosu, wzajemne podskubywanie, a nawet wagary. Opiekun pilnuje, ale i przywalić skrzydłem-deską potrafi, oj, potrafi! Tych skrzydeł boją się nawet petrelce i wydrzyki, zwłaszcza jak rusza na nie szturmem cała pingwinia banda. Przyznaję, że i u mnie budzą respekt ci mali wojownicy. Wzburzonej adelce naprawdę lepiej zejść z drogi. Bez względu na skądinąd słusznie zarobione siniaki jestem pełna podziwu dla tych ptaków − trudy i niebezpieczeństwa, z jakimi borykają się od najmłodszych lat, sprawiają, że ich życie to naprawdę ciężka orka... Wydrzyki kradną jaja, petrelce porywają pisklęta, lampart w zatoce ostrzy zęby na dorosłe pingwiniego rodu. A śmierć jednego z rodziców to automatycznie wyrok dla piskląt. Do tego sztormy, wichury, śnieg, mróz, wyskakiwanie z oceanu na ląd w zwale wzburzonego falą lodowego paku. Innym razem upał – kilka stopni na plusie, które potrafią wykończyć maluchy w puchowych kubraczkach. Pingwiny to naprawdę twardziele!
Jedną z ulubionych zabaw młodych fok jest pławienie się w kałużach. Na zdjęciu Braciszkowie Tłuścioszkowie z Hut Beach
Pisklęta białobrewe przepierzają się subtelniej i cały czas sprawiają wrażenie milusińskich pluszaków. Tyle tylko, że są już wielkości indyków. Te indyki w puchu zdają się większe od rodziców. W rzeczywistości większe nie są, ale z pewnością tłustsze. Taki rodzic nie dość, że przynosi w sobie kilkanaście pakietów kryla albo głowonogów i musi je zwymiotować dziób w dziób nienażartej latorośli, to jeszcze wcześniej sporo się nabiega z pełnym brzuchem, zanim odda posiłek. Wygląda to trochę tak, jakby stare pingwiny przygotowywały swoje pociechy do startu w maratonie − trenują je wytrwale, uciekając w trybie turbo z całym złowionym w oceanie łupem. Głodomory gonią ile sił w nogach za opakowanym w rodzica pokarmem. A rodzic ledwo zipie, bo ma w żołądku depozyt wielkości grejpfruta. Ale to faktycznie jest trening − młode muszą nabrać kondycji przed wejściem w dorosłość i oczywiście przed wystartowaniem w antarktycznym maratonie. Maratonie Przetrwania.
Antarktyka. Jestem tu znowu. I czuję się gościem, który dostąpił niezwykłego przywileju. Jednocześnie mocno odczuwam swoją inność w tym surowym świecie. Wszystkie żyjące tu istoty są doskonale do niego przystosowane, a człowiek marznie, gdy zatrzyma się choć na chwilę. Wiatr podcina nogi i ciężko się nieraz poruszać, a pingwiny ochoczo prują pod wiatr. Wspinają się w śniegu, błocie i piachu niezwykle zwinnie i szybko, by złożyć jaja na stromych skalistych graniach. Ja się potykam, spływam z błotnym strumieniem, poruszam się niezgrabnie, najpierw testując podłoże kijkiem. Potem wracam plażą do domu, lawirując między głazami, ślizgając się na lodzie. Słoń, z pozoru nieruchawy kolos, przebywa błyskawicznie w kilku susach, a raczej suwach, nastręczający mi kłopotów odcinek. Zwierzęta są tutaj u siebie. Pozwalają podejść blisko, jeśli tylko zachowujemy stosowny dystans, szacunek, tempo gestów, ton głosu. Pozwalają zajrzeć do gniazd, oczu, pysków. Tę obojętność, z jaką przyroda nas tu traktuje, przyjmuję jako akt wyjątkowej akceptacji i wyróżnienia dla Homo sapiens. Najwyższym zaszczytem jest zostać potraktowanym jak kamień. A może to ostateczny test na to, czy jako gatunek nadajemy się do Raju?
Pozdrawiam Czytelników SALAMANDRY prosto z polarnego Eldorado Lions Rump na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych.
Tekst i zdjęcia: Ania Grebieniow
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
pingwin białooki (Pygoscelis adeliae)
pingwin białobrewy (Pygoscelis papua)
pingwin maskowy (Pygoscelis antarcticus)
mewa południowa (Larus dominicanus)
pochwodziób żółtodzioby (Chionis albus)
oceanniki: oceannik żółtopłetwy (Oceanites oceanicus) i oceannik czarnobrzuchy (Fregetta tropica)
petrelce (Macronectes spp.)
wydrzyki (Stercorarius spp.)
humbak (Megaptera novaeangliae)
orka (Orcinus orca)
słoń morski południowy (Mirounga leonina)
lampart morski (Hydrurga leptonyx)